REKLAMA

Kiedyś ci wybaczę

autor: Ewa Bauer
wydawnictwo: Replika
seria: Tułacze życie
wydanie: Poznań
data: 10 marca 2020
forma: e-book (epub, mobipocket)
liczba stron: 352
ISBN: 978-83-6648137-4

Inne formy i wydania

e-book (epub, mobipocket)  2020.03.10

Siła jest w jedności. Nie chowajcie do siebie urazy, bo stracicie wiele pięknych chwil, których nie da się kupić za żadne pieniądze.

Michael Neubiner opuszcza dom w Łanach jako młody chłopiec, chcąc znaleźć szczęście w mieście. Zdobywa tytuł mistrza cechu piekarzy, bierze za żonę córkę znanego potentata, wiedzie na pozór szczęśliwe życie w Kołomyi, jednak w sercu wciąż czuje niepokój. Czy tajemnice, które skrywa, wyjdą kiedyś na jaw? Kim jest i dlaczego przez lata nie ma kontaktu z rodziną? Bohaterowie próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości i znaleźć odpowiedź na pytania o własną tożsamość.

To opowieść o codziennym życiu, narodzinach i śmierci, radościach i smutkach, o problemach zwykłych, a zarazem wyjątkowych ludzi, o uczuciach, relacjach międzyludzkich i wstydliwych tajemnicach.

Historia wielopokoleniowej rodziny wskazująca, jak ważny jest szacunek dzieci do matki oraz więzi rodzinne. Polecam!

Edyta Świętek,

autorka sag rodzinnych Spacer Aleją Róż i Grzechy młodości.

Fragment

Rozdział 1

Mieszkając w Łanach, Michael nie był do końca świa­dom sytuacji politycznej swojego regionu. W jego do­mostwie największym zmartwieniem było to, by żar­na dalej mieliły i ojciec mógł z pracy młyna wyżywić trzech młodzieńców, a nie spory o władzę czy przebieg odległych granic. W przekonaniu starego Josepha to właśnie ciężka praca fizyczna we młynie miała służyć krajowi, bo, jak wielokrotnie mawiał, tam, gdzie chleb jest, jest i pokój. Taką teorię wyznawał więc i młody Michael, daleko mu było do politycznych sporów, któ­re gdzieś tam się toczyły. Nauka natomiast nie była już taka ważna. Jako koloniści mieli zagwarantowa­ne szkoły założone w każdej wsi, w której osiedlili się przybysze z zachodu, jednak poziom nauczania był niski, a dostęp do źródeł wiedzy ograniczony. Ojciec, niegdyś kształcony w Bad Landeck, przez lata, kiedy

- 12 -

zajmował się produkcją mąk i kasz, zdążył wiele zapo­mnieć, a i tak głosił, że te nauki na nic mu się nie zda­ły, bo to, co ważne, to hart ducha i mocny kręgosłup. Zupełnie nie interesował się tym, co się dzieje trochę dalej niż do pierwszego miasteczka, i tak też wycho­wywał synów.

Kiedy więc Michael zdał sobie sprawę, jaka przy­szłość czeka go, gdy pozostanie na wsi, mocno się przeciwko temu zbuntował. Kiedy tylko otworzyła się możliwość kształcenia w szkole w Kamionce Strumiłowej, chętnie z tego skorzystał. Na nauki przyjeżdżała młodzież z sąsiednich wsi, nie tylko niemieckojęzyczna, ale także polska. Był to pierw­szy bezpośredni kontakt młodego Neubinera z miej­scową kulturą i zwyczajami. Szczególnie polubił się z pochodzącym z Kamionki Kubą Muranem, które­go starszy brat mieszkał we Lwowie i terminował tam na cukiernika.

- Mówię ci, to inny świat. Kontakt z możnymi ludźmi, wielkie perspektywy! - opowiadał młody Po­lak z wypiekami na twarzy. Wszystko, czego nie znali, wydawało im się bardzo ciekawe.

Neubiner chłonął nowinki z wielkiego świata. Roz­marzył się:

- Też chciałbym zamieszkać w mieście... Wy­kształcić się, może nawet zostać urzędnikiem! A ty co planujesz po zakończeniu szkoły?

- Ojciec obiecał, że pójdę w ślady brata, jak tylko skończę szkołę. Pojadę do Lwowa! Otworzymy ra­zem cukiernię i wszystkie panny z okolicy będą do nas przychodzić po wypieki.

- Ee, kto kupuje ciasta? Przecież każdy w domu piecze. - Michael był sceptyczny, jednak przyjaciel wiedział, o czym mówi.

- Może na wsi, ale tam, w mieście, to mają pienią­dze. Chodzą eleganckie damy i robią zakupy. Mówię ci! Raz, jak pojechałem do Maćka, to oczu oderwać nie mogłem.

- Od tych panien? Tobie w głowie chyba amory, a nie cukiernictwo. To jest prawdziwy powód, dla któ­rego chcesz tam jechać.

Poprzekomarzali się jeszcze trochę, dopóki nauczy­cielka nie przerwała im rozmowy, by prowadzić lekcję algebry.

Tego dnia Michael wrócił do domu zamyślony. Nie miał ochoty pomagać przy obejściu ani we młynie, w związku z czym napotkał karcące spojrzenie ojca. Wieczorem Joseph wezwał jego i braci, by przedsta­wić plan przekazania gospodarstwa jednemu z synów. Dla Michaela była to okazja, by ujawnić swoje plany, by jasno powiedzieć ojcu, co chciałby w życiu robić, a jeśli nie było to jeszcze wystarczająco sprecyzowa­ne, przynajmniej dobitnie zaznaczyć, czego z pewno­ścią nie chce. Jego starszy o cztery lata brat, Johann,

uwielbiał ogrodnictwo. Całe dnie spędzał w polu, a ogród kwiatowo-warzywny przed młynem pod jego nadzorem rozrósł się do nieplanowanych rozmiarów. Albo rośliny trafiły na podatny grunt, albo Johann miał do nich dobrą rękę.

- Ojcze, wiesz o tym, jak bardzo pragnę zamieszkać w mieście - odezwał się Michael, gdy Joseph zapropo­nował mu przyuczenie do zawodu młynarza. - Tam nie przyda mi się znajomość pracy we młynie.

- Tego nie wiesz, nie przewidzisz...

Na twarzy rodziciela zauważył zawód. Pewnie gdy­by matka żyła, stanęłaby w jego obronie, ale ojciec był inny; najważniejsze było jego zdanie, zawsze przeko­nany, że tylko on ma rację. Michael postanowił jednak być nieprzejednany. Tłumaczył, że marzy, by zostać urzędnikiem w mieście, ale przed tym musiał jeszcze przebyć długą drogę i kilka lat nauki z najwyższymi stopniami. Nie chciał rezygnować ze szkoły na rzecz pracy we młynie, zresztą w ogóle nie uśmiechał mu się zawód, jaki z pasją wykonywał ojciec.

Chwilę jeszcze rozmawiali, aż Joseph w końcu od­puścił i do pracy we młynie zaczął namawiać pozosta­łych synów.

Michael urodził się jako drugi, po nim, kilka lat póź­niej, na świat przyszedł Augustin. Kiedy przyjechali do Królestwa Galicji i Lodomerii, życie wywróciło się im do góry nogami. Najpierw zmarła matka, nie wytrzy­-

mawszy trudów podróży i ciężkich warunków. Potem, wraz z ojcem, który choć był obrotny i postarał się o dach nad głową, a następnie uruchomił młyn, to jed­nak nie miał pojęcia o potrzebach młodych chłopców, zamieszkali na odludziu. Przez kilka lat żyli odseparo­wani od innych dzieci, bez zabawek, nauki czy nawet dostatecznej opieki. Dobrze, że mieli choć siebie. Jo­hann z zamiłowaniem sadził warzywa, w uprawie ro­ślin odnajdując pasję. Ogród szybko zaczął przynosić korzyści, co znacznie ułatwiło im byt.

Mały Augustin był za to bardzo ruchliwym dziec­kiem, więc Michael głównie jego pilnował, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Mieszkali nad Bugiem, rzeką w tym miejscu dziką, jednak dzięki wytężonej pracy ojca i kilku pomocników wartką i zdolną poruszyć koła młyńskie. Otoczenie było niebezpieczne dla kilkuletnie­go dziecka, które nie potrafiło przewidzieć, co też może je spotkać, gdy wykona jeden nierozważny krok. Sam Michael nie zbliżał się do rzeki, jeśli tylko nie musiał. Bał się wody, choć nie potrafił wytłumaczyć sobie źró­dła tego lęku. Nigdy nie nauczył się pływać, może dlate­go, że wysiłek fizyczny, a w szczególności gimnastyka nigdy go nie interesowały. Jako nastolatek był chudy, niedożywiony, przygarbiony, o bladej cerze. Ojciec długo tego nie zauważał, przyjmując, że pajda chleba, garść orzechów, kwaterka mleka i micha kaszy to wy­starczające pożywienie dla dojrzewających chłopców.

Po kilku latach od przeprowadzki sytuacja dzieci się poprawiła, gdyż w ich domu pojawiła się Margare­tha, dwujęzyczna opiekunka mieszkająca na co dzień w sąsiedniej wsi. Od tej chwili miały zawsze wszystko przygotowane; i ciepłe posiłki, i czyste ubrania, i po­moc w nauce oraz gorące mleko przed snem. Sam Jo­seph korzystał na tym, mogąc cały swój czas poświęcić pracy we młynie bez wyrzutów sumienia, że pozosta­wia synów bez opieki. Praca dawała mu poczucie, że coś w życiu osiągnął, nadawała sens ich przeprowadz­ce, ale także budowała jego pozycję społeczną i posza­nowanie wśród mieszkańców Łanów oraz okolicznych wsi, którzy początkowo bardzo nieufnie podchodzili do przybywających z zachodu kolonistów. Niektórzy całymi latami pracowali na zaufanie lokalnej społecz­ności. Miejscowi obawiali się, że zostaną przez no­wych mieszkańców pozbawieni dóbr albo będą zmu­szeni przyjąć obcą kulturę i zwyczaje.

Neubinerowie tacy nie byli. Trzymali się raczej na uboczu, a jeśli już dochodziło do kontaktów z miej­scowymi, zawsze odnosili się do nich z szacunkiem. Dla dzieci to w ogóle nie był problem, one nie zważały ani na pochodzenie, ani na status społeczny współto­warzyszy zabaw. Pewne utrudnienie stanowiły począt­kowo różnice językowe, ale jako że dzieci posiadają niezwykłą zdolność adaptacji i przyswajania obcych języków, ta bariera szybko zniknęła.

Michael często wyrywał się z domu, by włóczyć się z przyjacielem po łąkach i gawędzić o różnych chło­pięcych sprawach. Ciekawiły go wszystkie nowinki, które przynosił od brata. Żaden z nich nigdy nie miesz­kał w mieście, więc mogli sobie jedynie wyobrażać, jak wygląda tam życie. Ich młodzieńcze marzenia co­raz bardziej nabierały kształtów.

Gdy pewnego dnia do wsi przyjechał brat Kuby i opowiedział osobiście o swojej pracy, młody Neu­biner nie wytrzymał i poszedł do ojca prosić go o po­zwolenie na wyjazd. Zastał go we młynie na rozkręca­niu żaren, które w ostatnim czasie zacinały się podczas mielenia.

- Ojcze? - zagadnął, ale stary zbył go ruchem ręki. Nie miał czasu na pogawędki, robota stała, a tuzin wo­rów pszenicy czekał na zmielenie. Michael jednak się nie poddawał, stał obok i wpatrywał się w rodziciela.

- Czego? A wiesz co? Idź, zagrzej wodę, ziół się napiję, wtedy porozmawiamy.

Syn skinął posłusznie głową i zostawił ojca mocu­jącego się z ciężkim sprzętem. Przez myśl przeszło mu nawet, że mógłby mu pomóc, ale zaraz potem się wy­cofał. W końcu Joseph poprosił o zioła, nie o pomoc we młynie, więc to powinien dla niego zrobić.

Chwilę później stary Neubiner wszedł do izby cały obsypany mąką, na jego czole widać było krople potu. Uwalane smarem ręce wytarł w kawałek szmaty

i usiadł przy ławie, na której parzyły się zioła. Michael usiadł naprzeciwko. Tym razem nie zamierzał dać się zbyć i od razu przeszedł do sedna:

- Ojcze, chciałbym terminować w cechu piekarzy i cukierników.

Stary spojrzał na niego z zainteresowaniem. Nie spodziewał się, że syn wytrwale będzie obstawał przy wyjeździe do miasta. Założył, że jeszcze wiele razy zmieni zdanie, a wobec trudności, które się z tym wią­żą, odsunie marzenia na dalszy plan. Nawet mu się spodobała ta stanowczość, ale nie dał niczego po sobie poznać.

- Jednak nie zostaniesz na wsi, co? Ciągnie cię coś do miasta, oj ciągnie...

Michael się zaczerwienił, komentarz ojca sugero­wał, że coś przed nim ukrywa, a przecież nic takie­go nie było. Może myślał, że jakaś dziewczyna tam na niego czeka? Zaprzeczył szybkim ruchem głowy, jakby odpowiadał na swoje myśli. Zaraz jednak posta­nowił się wytłumaczyć, żeby nie było żadnych niedo­mówień.

- Wiesz, ojcze, że tak. W szkole w Kamionce po­znałem takiego jednego, co we Lwowie mieszka i tam terminuje. - Trochę to uprościł, bo w rzeczywistości chodziło o brata kolegi ze szkoły. Joseph zresztą nie dopytywał. - Zadowolony jest. Praca ciężka, ale jakie możliwości! Chciałbym spróbować.

Starał się, żeby jego ton był poważny, a on pewny siebie. Tylko w ten sposób mógł przekonać ojca, od którego potrzebował właściwie nie tylko pozwolenia, ale przede wszystkim pieniędzy, bez których byłoby mu bardzo ciężko.

- A nie boisz ty się, że nie podołasz? W domu taki delikatny jesteś, a tam nikt nie będzie się tobą przej­mował. Przecież chciałeś się uczyć z książek, skąd na­głe zainteresowanie piekarstwem?

Ojciec pokpiwał sobie z niego, ale on nie dał się sprowokować. Sam nie wiedział, skąd taka zmiana za­interesowań. Duży wpływ miały opowieści brata Kuby, który odradzał mu zostanie urzędnikiem, za to mocno zachwalał pracę w cechu. W związku z tym, że Micha­el spodziewał się podobnych argumentów, przygotował się do tej rozmowy i dlatego nie dał się zbić z tropu.

- Dam sobie radę, ojcze - odpowiedział twardo i się wyprostował, by zademonstrować, jaki jest pew­ny swojej decyzji.

Joseph długo na niego patrzył i się zastanawiał. Fach w ręku to nie był zły pomysł, lepsze to niż urzęd­nik nie wiadomo jakiego urzędu. Ale biorąc pod uwagę dotychczasowe zaangażowanie, a właściwie jego brak, w prace fizyczne w gospodarstwie i we młynie, nie był do końca pewien, czy Michael podoła wyzwaniu.

- Proszę, zgódź się. - Syn zaczynał tracić rezon, ale jeszcze tego po sobie nie pokazał. Joseph upił łyk

ziółek i wzdrygnął się, wypluwając fragmenty rośliny, które zostały mu na ustach.

- Wiem, że cię tu nie utrzymam. Tyś już miastowy jest. Jeśli tak właśnie chcesz, to się zgadzam.

Michael aż podskoczył z radości. Obszedł ławę i do­padł do ręki ojca. Chwycił ją oburącz, po czym schylił głowę, by ucałować, oddając w ten sposób należny mu szacunek. Joseph zabrał rękę i ponownie podniósł ku­bek. Wychylił napar na tyle, na ile pozwoliły mu na to pływające tam zioła, i wstał od stołu. Zamierzał wracać do roboty. Syn dostał, co chciał, a w związku z tym, że na jego pomoc nie można było już liczyć, Neubiner musiał sam się zatroszczyć o młyn. Michael jednak nie odstępował go, zagradzając mu drogę. Jak się wkrótce okazało, jednak nie był to koniec rozmowy.

- Ojcze... Tam potrzebna opłata do cechu, żeby mnie przyjęli. Ja ci wszystko zwrócę, jak będę zara­biał...

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Boże Narodzenie 2024
Boże Narodzenie 2024
Boże Narodzenie 2024