REKLAMA

Wybór Zofii

tytuł oryg.: Sophie's Choice
autor: William Styron
przekład: Zbigniew Batko
wydawnictwo: Replika
wydanie: Poznań
data: 23 czerwca 2020
forma: książka, okładka twarda
wymiary: 145 × 205 mm
liczba stron: 608
ISBN: 978-83-6648107-7

Inne formy i wydania

książka, okładka twarda  2020.06.23

Co zrobiłaś, że żyjesz, gdy tylu tam zginęło?

Rok 1947, Brooklyn

Zofia - piękna, delikatna córka polskiego antysemity i była więźniarka obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nie potrafi się uporać z demonami przeszłości. Jej kochanek, Natan - żydowski intelektualista i schizofrenik, żyje obsesyjnym pragnieniem odwetu za zbrodnie wojenne. Stingo, początkujący pisarz i ich sąsiad przeżywa fascynację obojgiem, bezgranicznie zakochuje się w Zofii i zostaje powiernikiem jej skrywanych, obozowych przeżyć.

Zofia, nie umiejąc się pogodzić z wyborem, którego dokonała za drutami Auschwitz, znowu musi wybierać - tym razem, by ocalić siebie.

Czy człowiek jest w stanie zrozumieć piekło nazistowskich obozów koncentracyjnych, jeśli go nie doświadczył?

Fragment

PIERWSZY

W

tamtych czasach znalezienie taniego mieszkania na Manhattanie było rzeczą prawie niemożliwą, musiałem więc przeprowadzić się do Brooklynu. Był rok 1947; jedną z zalet owego lata, które tak żywo zapamiętałem, była pogoda - słoneczna, ale nie upalna, z powietrzem przesyconym wonią kwiatów, jak gdyby czas się zatrzymał i zapanowała wieczna wiosna. Dziękowałem losowi i za to, jako że czułem wówczas, iż moja młodość dogorywa. Miałem dwadzieścia dwa lata i usiłowałem zostać kimś w rodzaju pisarza, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że ten potężny, nieubłagany płomień twórczego zapału, który - gdy miałem lat osiemnaście - strawił mnie niemal doszczętnie, przygasł do rozmiarów nikłego, pełgającego ognika, symbolicznego zaledwie zarzewia tlącego się w mej piersi czy gdziekolwiek się te moje najżarliwsze ambicje usadowiły. Nie żebym zrezygnował z pisania - ciągle jeszcze pragnąłem gorąco przelać na papier powieść, którą tak długo więził mój umysł. Rzecz w tym, że napisawszy kilka pierwszych, wypieszczonych akapitów, nie byłem w stanie spłodzić kolejnych. Innymi słowy - jak to mniej więcej ujęła Gertruda Stein, mówiąc o pewnym drugorzędnym pisarzu ,,straconego pokolenia" - miałem syrop, ale ten syrop nie chciał ciec. Na domiar złego byłem bez pracy, miałem niewiele pieniędzy i - tak jak wielu moich ziomków - sam skazałem się na wygnanie do Flatbush: jeszcze jeden chudy i samotny młodzieniec z Południa wędrujący po Królestwie Żydów.

Możecie nazywać mnie Stingo: pod takim przezwiskiem byłem wtedy znany, o ile ktokolwiek się do mnie zwracał. Przydomek ten pochodził z czasów, gdy uczęszczałem do prywatnej szkoły w rodzinnej Wirginii. Szkoła była dość miłą instytucją, do której oddał mnie, wówczas czternastolatka, mój rozkojarzony ojciec, nie mogąc sobie ze mną poradzić po śmierci matki. Jedną z moich wielu abnegackich cech było absolutne lekceważenie zasad higieny osobistej, toteż wkrótce stałem się znany jako Stinky-Śmierdziel. Ale lata biegły. Erozyjne działanie czasu wraz z radykalną zmianą przyzwyczajeń (zawstydzany, przeobraziłem się w maniakalnego wręcz czyściocha) wygładziło stopniowo surową chropowatość przydomka, który przekształcił się płynnie w bardziej pociągające czy też mniej odpychające, ale na pewno bardziej rajcowne: Stingo. Około trzydziestki w jakiś niewyjaśniony sposób rozstałem się z tym przezwiskiem - Stingo wyparował po prostu z mojego życia jak blada zjawa, przy mojej całkowitej obojętności wobec tej straty. Pozostawałem jednak Stingiem w czasach, o których piszę. Może wydać się niejasne, dlaczego przydomek ten nie występuje we wcześniejszych partiach opowieści; tłumaczy mnie to, że opisuję chorobliwy i samotniczy okres mego życia, kiedy rzadko zwracano się do mnie - obłąkanego pustelnika z górskiej jaskini - po imieniu.

Byłem właściwie zadowolony, że wylali mnie z pracy, pierwszej i jedynej - nie licząc wojska - płatnej posady w życiu, mimo że jej utrata poważnie zredukowała moją i tak ograniczoną wypłacalność. Myślę teraz, że było coś konstruktywnego w fakcie, iż tak wcześnie uświadomiłem sobie swoją absolutną nieprzydatność jako urzędnika. Prawdę mówiąc, zważywszy jak bardzo zależało mi na podjęciu pierwszej pracy, byłem zaskoczony poczuciem ulgi, a nawet entuzjazmu, z jakim przyjąłem zwolnienie zaledwie pięć miesięcy później. W 1947 roku praca, szczególnie w branży wydawniczej, była nie lada gratką, ale łaskawy los obdarzył mnie posadą w jednym z największych wydawnictw, w którym zostałem młodszym redaktorem (eufemizm oznaczający lektora maszynopisów). O tym, że w owych czasach, kiedy dolar miał znacznie większą wartość niż teraz, pracodawca dyktował warunki, świadczyć mogła moja goła pensja: czterdzieści dolarów tygodniowo. Oznaczało to, że po potrąceniu podatku, moje wynagrodzenie w postaci bladoniebieskiego czeku, który co piątek kładła mi na biurku garbata kobiecina sporządzająca listę płac, wynosiło niewiele ponad dziewięćdziesiąt centów za godzinę. Fakt, że tę żebraczą pensję wypłacała mi jedna z najpotężniejszych i najbogatszych firm wydawniczych, bynajmniej mnie nie szokował: jako człowiek młody i prężny pracowałem - przynajmniej na początku - z poczuciem wzniosłego celu. Pewną rekompensatą była poza tym nadzieja na odrobinę blichtru: lunch w klubie ,,21", kolacja z Johnem O'Harą, światowe i błyskotliwe, lecz obsesyjnie zainteresowane seksem pisarki, kapitulujące w obliczu mojej redaktorskiej przenikliwości krytycznej, i tak dalej.

Prędko okazało się, że nic z tych rzeczy. Przede wszystkim, chociaż wydawnictwo - prosperujące głównie dzięki podręcznikom, literaturze fachowej i parunastu technicznym czasopismom z dziedzin tak różnych i hermetycznych jak hodowla świń, grzebalnictwo czy obróbka tworzyw sztucznych - publikowało przy okazji powieści i pozycje niebeletrystyczne, a zatem potrzebowało takich jak ja młodych estetyków, lista jego autorów nie mogła właściwie przyciągnąć uwagi żadnego poważnie zainteresowanego literaturą czytelnika. Kiedy na przykład zaczynałem pracę, dwoma najwybitniejszymi, lansowanymi właśnie pisarzami byli emerytowany admirał z drugiej wojny światowej i wyjątkowo parszywy komunistyczny prowokator, którego spowiedź, napisana przez ,,murzyna", radziła sobie jako tako na listach bestsellerów. O pisarzu formatu Johna O'Hary (jakkolwiek miałem o wiele znamienitszych idoli literackich, John O'Hara uosabiał dla mnie typ pisarza, z którym młody redaktor mógłby iść na wódkę) nie było mowy. Pozostawała jeszcze sprawa moich obowiązków. W tym czasie McGraw-Hill & Company (bo tak się nazywała moja firma) pozbawiona była krzty literackiego splendoru, ponieważ tak długo i z takim powodzeniem zarzucała rynek gniotami z dziedziny technologii, że mały dział książkowy, w którym pracowałem, a który usiłował imitować świetność Scribnera czy Knopfa, uważano w branży za jakiś dowcip. Było z tym trochę tak, jak gdyby handlujący mydłem i powidłem olbrzymi dom wysyłkowy w rodzaju Montgomery Ward lub Masters uruchomił bezczelnie ekskluzywny salon z norkami i szynszylami, w których każdy fachowiec rozpoznałby farbowane bobry z Japonii. Tak więc jako najniżej postawiony w hierarchii redakcyjnej wyrobnik nie tylko nie miałem okazji czytać maszynopisów o przemijającej choćby wartości, ale wręcz zmuszano mnie do odwalania codziennej orki na ugorach beletrystyki i literatury faktu najpośledniejszego gatunku, to jest czytania poplamionych kawą i zasmarowanych odciskami paluchów stert papieru. Sfatygowane i zmaltretowane, już na pierwszy rzut oka zdradzały swym wyglądem rozpaczliwą determinację autora (lub agenta), a także demaskowały pozycję McGraw-Hilla jako wydawcy ostatniego sortu. Jednakże ja, człowiek młody, dumny jak paw ze swej uniwersyteckiej wiedzy na temat literatury angielskiej, tak zatem wściekle wymagający jak sam Matthew Arnold, trwałem niezłomnie na stanowisku, że słowo pisane reprezentować winno wyłącznie najwyższą powagę oraz najgłębszą prawdę, i traktowałem te żałosne płody samotniczej, chorej ambicji tysięcy nieznajomych z belferską, obojętną pogardą małpy, wyczesującej sobie z sierści robactwo. Byłem twardy, zjadliwy, bezlitosny, nieczuły. Z wysokości swej przeszklonej klitki na dziewiętnastym piętrze biurowca wydawnictwa McGraw-Hill - architektonicznie imponującej, lecz obezwładniającej duchowo zielonej wieży przy Czterdziestej Drugiej Zachodniej Ulicy - miotałem szyderstwami, jakie mógł nagromadzić tylko ktoś, kto jest świeżo po lekturze Siedmiu typów wieloznaczności, w te piętrzące się na mym biurku stosy żałosnych wypocin nafaszerowanych nadzieją i kulejącą składnią. Początkowo sprawiało mi to nawet frajdę; szczerze bawiła mnie własna podłość i okazja do odwetu na tych manuskryptach. Ale po pewnym czasie ich niezniszczalna miernota zbrzydła mi doszczętnie, zaczęła mnie nużyć monotonia mojego zajęcia, podobnie jak ciągle zadymiony i spowity całunem smogu widok Manhattanu i wystukiwanie na maszynie takich grubiańskich opinii lektorskich, jak cytowane poniżej, zachowane w nienaruszonym stanie z tamtego jałowego i przygnębiającego okresu. Cytuję je verbatim, bez komentarzy.

WYBUJAŁE TRZCINY;

autorka: Edmonia Kraus Biersticker. Powieść.

Miłość i śmierć wśród wydm i porosłych żurawiną moczarów południowego New Jersey. Młody bohater Willard Strathaway, dziedzic olbrzymiej fortuny w postaci przetwórni żurawin i świeżo upieczony absolwent uniwersytetu Princeton, zakochuje się do szaleństwa w Ramonie Blaine, córce niejakiego Ezry Blaine'a, byłego wieloletniego lewicowca i przywódcy strajku zbieraczy żurawin. Fabuła jest pomysłowa i złożona; traktuje głównie o domniemanym spisku ukartowanym przez magnata przemysłowego, Brandona Strathawaya - ojca Willarda - w celu zlikwidowania Ezry, którego zmasakrowane ciało zostaje pewnego dnia znalezione w trzewiach maszyny do zbierania żurawin. Prowadzi to niemal do zerwania pomiędzy oskarżającymi się wzajemnie Willardem, przedstawianym przez autorkę jako młodzieniec ,,z uroczym, princetońskim przechyleniem głowy i sporą dozą kociego wdzięku", i pogrążoną w żałobie Ramoną, ,,której wiotka gibkość ledwie maskowała podskórne falowanie dojrzałej zmysłowości". Kompletnie osłupiały, nawet teraz, kiedy to piszę, mogę tylko stwierdzić, że jest to chyba najgorsza powieść, jaka kiedykolwiek wyszła spod pióra kobiety - lub zwierzęcia. Odrzucić natychmiast.

O przemądrzały, młody pyszałku! Jakże się napawałem, wśród chichotów, patroszeniem tych beznadziejnych, nie donoszonych literackich jagniątek. Nie zawahałem się przed wymierzeniem przy okazji kuksańca w żebra McGraw-Hilla i w ich słabość do publikowania dla forsy tej ,,rozrywkowej" tandety, którą można by drukować we fragmentach w ,,Reader's Digest" (chociaż moje żarciki mogły się źle dla mnie skończyć).

DZIWKA HYDRAULIKA;

autorka: Audrey Wainwright Smilie. Literatura faktu.

Jedynym walorem tej książki jest jej tytuł, chwytliwy i wystarczająco wulgarny, aby trafić w gusta McGraw-Hilla. Autorka jest rzeczywiście kobietą, żoną - jak to subtelnie sugeruje tytuł - hydraulika, z którym mieszka na przedmieściach Worcester w stanie Massachusetts. Kompletnie wyprane z poczucia humoru, mimo wyzierającej z każdej stroniczki pogoni za dowcipem, rojenia analfabetki są próbą przydania odrobiny romantyzmu upiornej zapewne egzystencji. Autorka porównuje przy tym z uporem swe komiczne perypetie domowe z życiem codziennym neurochirurga. Podobnie jak lekarz - podkreśla - hydraulik spędza dzień i noc poza domem, a praca obu jest wielce skomplikowana i naraża człowieka na infekcję. Obaj też wracają często do domu cuchnąc nieprzyjemnie. O klasie humoru zbyt mdłego, by go można było nazwać przynajmniej skatologicznym, świadczą najwymowniej tytuły rozdziałów: ,,Srutututu, czyli panna w wannie", ,,Ta rura mnie wykończy" (rura - chwytacie?), ,,Skończyłeś'? - Spuść wodę", ,,Studium w brązach". I tak dalej. Maszynopis jest wyjątkowo wyszmalcowany i ma ośle uszy; jak pisze w liście

autorka, składała go już wcześniej u Harpera, Simona i Schustera, Knopfa, w Random House, u Morrowa, Holta, Messnera, Williama Sloane'a,

Rineharta i ośmiu innych wydawców. W tym samym liście autorka napomyka o swej determinacji związanej z maszynopisem, wokół którego koncentruje się obecnie całe jej życie, i dołącza (nie żartuję) zawoalowaną pogróżkę, że w przypadku odmowy popełni samobójstwo. Sama myśl o odpowiedzialności za czyjąkolwiek śmierć jest mi nieznośna, ale za żadną cenę nie wolno tego drukować. Odrzucić! (Dlaczego muszę bez przerwy czytać taki chłam?)

Nie mógłbym sobie nigdy pozwolić na uwagi w rodzaju tej ostatniej ani na tak złośliwe aluzje pod adresem wydawnictwa, gdyby nie to, że mój przełożony, starszy redaktor, który czytał wszystkie te recenzje, miał podobny, pozbawiony złudzeń stosunek do pracodawcy i całej polityki tego ogromnego, bezdusznego imperium. Inteligentny, nieco zgorzkniały, ale w gruncie rzeczy pogodny Irlandczyk o sennym spojrzeniu, nazwiskiem Farrell, przez całe lata pracował nad takimi publikacjami jak miesięczniki ,,Guma Piankowa", ,,Świat Protetyki", ,,Pestycydy" czy ,,Amerykańskie Kopalnictwo Odkrywkowe", zanim w wieku pięćdziesięciu pięciu lat nie przeniesiono go na mniej skażone przez przemysł tereny wydawnictwa książkowego. Tam, ssąc wygasłą fajkę, zabijał czas lekturą Yeatsa i Gerarda Manleya Hopkinsa, przeglądał z pobłażaniem w oku moje sprawozdania i - jak się domyślam - z utęsknieniem wyczekiwał wcześniejszej emerytury w swoim Ozone Park. Moje kpiny z McGraw-Hilla, bynajmniej dlań nie obraźliwe, bawiły go zwykle, podobnie jak ogólna tonacja mych sprawozdań. Farrell już znacznie wcześniej padł ofiarą wypranego z ambicji, leniwego bytowania trutnia w tym gigantycznym, sennym ulu, którego pracownicy - nawet ci z aspiracjami - popadali w końcu w stan odrętwienia, a ponieważ zdawał sobie sprawę, że szanse natrafienia na maszynopis godny druku są mniejsze niż jedna na tysiąc, uważał pewnie, iż nie stanie się nic złego, jeśli się trochę rozerwę. Jedno z moich dłuższych (o ile nie najdłuższych) sprawozdań przechowuje pieczołowicie do dzisiaj, głównie dlatego że jako jedyne zawiera przynajmniej ślad pewnego współczucia.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Zapraszamy na zakupy

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

Butelki dla dzieci Kambukka
Kambukka Reno

REKLAMA