REKLAMA

Przed zstąpieniem do piekieł

tytuł oryg.: Briefing for a Descent into Hell
autor: Doris Lessing
przekład: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: I, Warszawa
data: 30 października 2008
forma: książka, okładka twarda z obwolutą
wymiary: 1230 × 195 mm
liczba stron: 336
ISBN: 978-83-7414507-7

Londyn, lata siedemdziesiąte XX wieku. Do szpitala psychiatrycznego trafia osobliwy włóczęga. Opowiada lekarzom o swojej podróży: dryfowaniu na tratwie po oceanie, zdobywaniu nieznanego lądu, odkrywaniu jego tajemnic, lataniu na grzbiecie ogromnego białego ptaka. Okazuje się, że pacjent to Charles Walker, profesor filologii klasycznej na uniwersytecie w Cambridge. Odwiedzający go bliscy snują domysły na temat powodów jego dziwnego stanu. Co tak naprawdę kryje się za fantastycznymi wizjami Walkera? Czy lekarze przywrócą go do normalności? Czy profesor zdoła ocalić swój świat wewnętrzny? Przed zstąpieniem do piekieł to mistrzowska mieszanka fantastyki i realizmu. Znawca twórczości noblistki dostrzeże zainteresowanie naturą subiektywności, charakterystyczne dla wczesnych powieści Doris Lessing, oraz ciekawe eksperymenty z gatunkiem science fiction. A zwykły czytelnik z pewnością doceni odważny, dobitny głos autorki, mierzącej się z restrykcyjnym społeczeństwem i jego niechętnym podejściem do inności. Pasjonująca, wciąż aktualna powieść.

Poruszające i piękne.

The New York Review of Books

Nadzwyczajny, błyskotliwy obraz okoliczności, które wpływają na ludzkie przeznaczenie.

Time

Wycieczka w głąb świadomości.

The Washington Post Book World

Nie będąc nigdy powierzchownie nowatorskim, pisarstwo Lessing jest głęboko eksperymentalne, badawcze w stymulowaniu nas do zmiany poglądów na życie i do poszerzenia zakresu naszej świadomości.

Joyce Carol Oates

Jej epicka proza jest wyrazem kobiecych doświadczeń. Przedstawia je z pewnym dystansem, sceptycyzmem, ale też z ogniem i wizjonerską siłą.

fragment uzasadnienia decyzji Komisji Noblowskiej

Fragment

Szpital Centralny

Karta Wpisowa:

Piątek, 15 sierpnia 1969 r.

Nazwisko...... Nieznane

Płeć............... Mężczyzna

Wiek............. Nieznany

Adres......... Nieznany

Uwagi ogólne:

Policja znalazła pacjenta o północy, błąkającego się na Nadbrzeżu w pobliżu mostu Waterloo. Przewieziono go na posterunek, sądząc, że jest pijany lub pod wpływem narkotyków. Określony jako zagubiony, zdezorientowany, posłuszny. Przywieziony do szpitala karetką o 3 rano. Podczas wpisu chory kilkakrotne usiłował położyć się na biurku. Wydawało się, że bierze je za łódź albo tratwę. Policja sprawdza porty, statki itd. Chory przyzwoicie ubrany, ale nie przebierał się od jakiegoś czasu. Nie wydawał się ani zgłodniały, ani spragniony. Miał na sobie spodnie i sweter, ale ani pieniędzy, ani dokumentów; żadnych dowodów tożsamości. Zdaniem policji jest ofiarą rabunku. Wykształcony. Dostał dwie dawki librium, ale nie zasnął. Mówił głośno. Przeniesiony na mały Oddział Obserwacyjny, ponieważ przeszkadzał innym.

Pielęgniarka nocna, 6 rano

Chory cały dzień czuwał, mówił bez związku, był podniecony, miał urojenia. Dwie dawki librium co trzy godziny. Żadnych informacji z policji. Odzież wysłana do zbadania, rezultaty wątpliwe: sweter, koszula i bielizna z domu towarowego, spodnie włoskie. Chory ma wciąż wrażenie, że znajduje się w drodze. Zdaniem policji to pewno podróżnik amator albo żeglarz.

Doktor Y, godz. 18

Potrzeba mi wiatru. Dobrego, silnego wiatru. Powietrze jest nieruchome. Prąd ciągnie na pewno z wielką szybkością. Tak, ale ja tego nie czuję. Gdzie mój kompas? To stało się dawno, nie pamiętasz? Potrzeba mi wiatru, dobrego, silnego wiatru. Gwiżdżę na wiatr. Mogę sobie gwizdać w nieskończoność. Wiatr ze wschodu, silny wiatr w plecy. Może jestem wciąż za blisko brzegu? Po tylu dniach na morzu za blisko brzegu? Ale kto wie, mogło mnie znieść z powrotem w stronę lądu. Och, nie, nie. Wezmę się za wiosła. Wiosła zmyło, nie pamiętasz, już dawno. Nie, musisz być bliżej lądu, niż ci się zdaje. Wyspy Zielonego Przylądka były po prawej - kiedy? Tydzień temu. Tydzień czemu? To nie było coś, to była moja żona. Morze jest tutaj bardziej słone niż na przybrzeżu. Słone, słone morze, solanka skapuje ze szczęki gafla na moją szczękę. Na policzkach krzepną mi grube skorupy soli. Czuję jej smak. Łzy, morska woda. Czuję smak soli z morza. Z pustyni. Pustynnego morza. Koniki morskie. Wydmy. Wiatr zwiewa piasek z wierzchołków wydm, zakręca kędzior fali. Piasek rusza się, kolebie i wciska się w fale, ale wolniej. Powoli. Wzrok, który by zmierzył szybkość poruszeń koni z piasku, tak jak ja mierzę płynny galop koników morskich, byłby nie byle wzrokiem. Nie byle czym. Czym by nie był. Mógłbym może złapać konia i ruszyć wierzchem, ale mnie potrzebny jest koń morski, a nie koń z piasku, bo mój czas jest czasem człowieka, a Bóg jest dla pustyni. Są tacy, co dosiadali delfinów. Istnieje wiele dowodów. Mógłbym zostawić tę tonącą tratwę, uczepić się szyi konika morskiego i przepłynąć całą drogę do Jamajki i Nancy tego biedaka Charliego, albo, gdyby mnie prąd zawrócił wreszcie na południe, mógłbym dopłynąć do brzegu, gdzie czeka biały ptak.

W koło i w koło i w koło, wokół Wybrzeża Diamentowego i Wysp Kanaryjskich, nura pod zwrotnik Raka i dalej, hej ho, w skos, w lewo, ku Indiom Zachodnim, gdzie Nancy czeka na tego biedaka Charliego i dalej, w koło, po prawej zostaje Morze Sargassowe z fluorescencją Florydy po lewej i w koło i w koło w huśtawce Golfstromu, i dalej w koło, Azory migają mi tuż za łokciem, i dalej, wzdłuż wybrzeża Portugalii, gdzie czeka na mnie moja Conchita, mijam Maderę, mijam Wyspy Kanaryjskie, wszystko wciąż en passant, znowu do Wybrzeża Diamentowego i znowu w koło i w koło i znowu w koło na wieki wieków, dopóki prąd nie obróci mnie na południe. Ale ten prąd nigdy nie obróci mnie na południe, co to, to nie. Prąd ma swoje prawa, niezmienne, jak trasa autobusowa. Musi mnie nieść prąd mórz północnych, biegnący z ruchem wskazówek zegara, musi, musi... chyba że... tak. Mogą mnie odrobinę przesterować, tak, zmienią mój kierunek, manewrując małym piórkiem ze swoich białych skrzydeł, ustawią mnie w stronę południa, przeprowadzą bezpiecznie pośród złych, jeśli nie oszalałych prądów wokół równika i wtedy, zdrów i cały, wkolebię się wreszcie w południowo-równikowy, i w końcu, w końcu, z dala od wszystkich Saragoss i Scyll i Charybd, spłynę pięknie i łagodnie, dryfując ze słodkimi prądami południa ku brzegom Gór Brazylijskich, ku Wodom Pokoju. Ale trzeba mi wiatru. Sól osadza się na wręgach, stara tratwa nurza się w wysokich falach, a mnie jest niedobrze. Śmiertelnie niedobrze. Więc zmieniamy kurs, chłopaki! Dalej, zmieniamy... nie, ich nie ma, nie żyją, umarli, przywiązali mnie do masztu, ogromna fala zmyła ich z pokładu, a ja jestem sam, uwięziony, przytwierdzony do północno-równikowego prądu i ani śladu lądu, śladu, jakiego mógłbym z utęsknieniem wypatrywać na wodnych szlakach tego wielkiego, rozkołysanego morza.

Brak wiadomości z policji. Nie było doniesień o żadnych podejrzanych małych łodziach, jachtach czy pływakach. Chory wciąż gada głośno, śpiewa, kolebie się na łóżku w przód i w tył. Jest ogromnie zmęczony. Jutro: sodium amythal. Proponuję tygodniową narkozę.

17 sierpnia

Doktor Y

Sprzeciw. Proponuję terapię wstrząsową.

18 sierpnia

Doktor X

Bardzo gorąco. Prąd wije się i kołysze. Bardzo szybko. Jest tak gorąco, że woda się rozpuszcza. Woda jest rzadsza niż zwykle, stąd szybkie, wiotkie kołysania. Jak fale upału. Silne migotanie. Światło. Różne struktury światła. Jest to światło, które znamy. To znaczy, powiedzmy, zwyczajne światło zachmurzonego dnia. Potem słoneczne światło, to znaczy złoty taniec nałożony na to pierwsze. Potem roziskrzone fale gorąca, fale upału wywołujące światło, chociaż to one są wywołane przez światło. Potem wewnętrzne światło, skrzące, jak śnieg znieruchomiały w powietrzu. Skrzenie również nocą, kiedy nie ma księżyca ani słońca, ani świateł. Migot słonecznego wiatru. Tak, to właśnie. O, słoneczny wietrze, wiej, wiej, wiej, przywiej mi moją ukochaną. Jest bardzo gorąco. Na twarzy mam skorupę soli. Jeśli ją zacznę zdrapywać, będę wcierał w policzki czystą morską sól. Jestem unieruchomiony na świetlnym, rozświetlonym, rozkołysanym, obłąkanie cudownym morzu, bo upał rozcieńczył wodę i jest śliska i lekka, lekka woda zamiast ciężkiej wody. Potrzeba mi wiatru. O, słoneczny wietrze, wietrze Słońca. Słońca. Na zakończenie Upiorów mówił: Słońce, Słońce, Słońce, a na zakończenie Gdy wstaniemy z martwych - Słońce, w ramiona Słońca na słonecznym wietrze, w koło i w koło i w koło...

Chory bardzo podniecony. Na pytanie, jak się nazywa - Jazon. Znajduje się na tratwie na Atlantyku. Wieczorem trzy kapsułki sodium amythal. Obejrzę go jutro.

Doktor Y

Doktor Y: Dobrze pan spał?

Chory: Drzemałem chwilami, ale nie mogę, nie powinienem.

Doktor Y: Ale dlaczego? Ja chcę, żeby pan zasnął.

Chory: Zsunąłbym się w głąb wzburzonego morza.

Doktor Y: Ależ skąd. Leży pan na bardzo wygodnym posłaniu, które stoi w miłym, cichym pokoju.

Chory: Posłaniu morza. Bardzo głębokiego morza.

Doktor Y: Pan nie jest na tratwie. Pan nie jest na morzu. Pan nie jest żeglarzem.

Chory: Nie jestem żeglarzem?

Doktor Y: Pan jest w Szpitalu Centralnym, w łóżku, pod opieką lekarską. Musi pan odpocząć. Chcemy, żeby pan spał.

Chory: Jeśli zasnę, umrę.

Doktor Y: Jak się pan nazywa? Zechce mi pan powiedzieć?

Chory: Jonasz.

Doktor Y: Wczoraj był Jazon. Nie może pan być i jednym, i drugim.

Chory: Wszyscy jesteśmy żeglarzami.

Doktor Y: Ja nie jestem. Jestem lekarzem w tym szpitalu.

Chory: Jeśli ja nie jestem żeglarzem, to pan nie jest doktorem.

Doktor Y: No, dobrze. Ale pan się ogromnie męczy tym ciągłym kołysaniem. Niech się pan spokojnie położy. Niech pan odpocznie. Niech pan spróbuje tyle nie gadać.

Chory: Ja przecież nie gadam do pana. W koło i w koło i w koło i w koło i w koło i w koło i w koło i w koło i w koło i w koło i w koło...

Pielęgniarka: Zawróci się panu w głowie. Pan się już tyle godzin kręci w koło i w koło, i w koło. Czy pan o tym wie?

Chory: Godzin?

Pielęgniarka: Jestem na dyżurze od ósmej rano i za każdym razem, kiedy tu do pana zaglądam, pan się kolebie w koło w koło w koło.

Chory: Na wachcie.

Pielęgniarka: W koło i w koło czego? Gdzie? No, proszę się odwrócić.

Chory: Jest bardzo gorąco. Znajduję się niedaleko równika.

Pielęgnarka: Więc pan jest ciągle na tratwie?

Chory: A ty nie!

Pielęgniarka: Ja na pewno nie jestem na tratwie.

Chory: Więc jak możesz ze mną rozmawiać?

Pielęgniarka: Proszę spróbować leżeć spokojnie. Nie chcemy, żeby się pan tak strasznie męczył. My się bardzo o pana martwimy, czy pan wie?

Chory: Przecież to jest w waszych rękach?

Pielęgniarka. W moich? Skądże znowu?

Chory: Powiedziałaś My. Ja wiem, co to ,,My". To jest kategoria wspólnoty. Moglibyście to zrobić bez trudu.

Pielęgniarka: Ale co pan chce, żebym zrobiła?

Chory: Ty jako my. Nie ty jako ty. Poderwij mnie w górę, poderwij mnie w górę, poderwij! Przecież możesz to zrobić bez trudu, na pewno. Oczywiście. Użyj swojej... mocy, czy czegoś. Rzuć mną tam.

Pielęgniarka: Gdzie?

Chory: Dobrze wiesz, gdzie. Skieruj mnie na południe twoim białym skrzydłem.

Pielęgniarka: Moim białym skrzydłem. To mi się podoba!

Chory: Nie możesz być jedną z nich. Gdybyś była, musiałabyś wiedzieć. Oszukujesz mnie.

Pielęgniarka: Przykro mi, że pan tak myśli.

Chory: Albo może chcesz mnie sprawdzić. Tak, to jest możliwe.

Pielęgniarka: Może jest.

Chory: Chodzi tylko o to, żeby się wydostać z prądu północno-równikowego i wejść w południowo-równikowy, zamiast z wskazówkami zegara to odwrotnie. Przeciwwskaźnie wskazówkom.

Pielęgniarka: Jasne.

Chory: Więc dlaczego tego nie zrobisz?

Pielęgniarka: Nie wiem jak.

Chory: Czy nie chodzi o jakieś hasło? Kim jest ten człowiek, co tu był wczoraj?

Pielęgniarka: Chodzi panu o doktora Y? Przychodził do pana z wizytą.

Chory: On się za tym kryje. On wie. To życzliwie niesubordynowany człowiek.

Pielęgniarka: Życzliwy. Nie powiedziałabym, że niesubordynowany.

Chory: Ja tak powiadam, więc czemu ty nie możesz?

Pielęgniarka: A dzień przedtem był Doktor X.

Chory: Nie pamiętam żadnego Doktora X.

Pielęgniarka: Doktor X zajrzy późnym popołudniem.

Chory: Gdzie zajrzy?

Pielęgniarka: Niech pan spróbuje leżeć spokojnie i spać. Niech się pan postara.

Chory: Jeśli zasnę, to umrę i będę skończony. Przecież musisz to wiedzieć, inaczej nie byłabyś żeglarką.

Pielęgniarka: Jestem Alicja Kincaid. Już to panu mówiłam. Nie pamięta pan? Tej nocy, kiedy pan do nas przyszedł.

Chory: Jakkolwiek się nazywasz - umrzesz, jeśli zaśniesz.

Pielęniarka. No dobrze, dobrze, już cicho, spokojnie... No, biedaku, aleś się dorobił... Proszę leżeć i... spokojnie, spokojnie. Cicho, ciiiichutko, o, tak, spać, spać, spaaać.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA