REKLAMA

Montedidio

tytuł oryg.: Montedidio
autor: Erri de Luca
przekład: Marcin Wyrembelski
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: I, Warszawa
data: 25 marca 2009
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 123 × 195 mm
liczba stron: 144
ISBN: 978-83-7414568-8

Montedidio, w wolnym przekładzie: Góra Pana, uboga dzielnica Neapolu. Trzynastoletni chłopiec uczy się zawodu stolarza, miłości przez podwójne ,,m" (ammore), sztuki rzucania bumerangiem - i dorosłego życia. Wieczorami pisze pamiętnik na rolce papieru. Po włosku, w języku wolnym od zgiełku dialektu, notuje zasłyszane historie, portretuje otaczających go ludzi, spisuje codzienne zdarzenia. Opowieści Rafaniella, ocalałego z Holokaustu szewca, który z dobrego serca naprawia buty biednym, i któremu w garbie rosną skrzydła; śmierć matki i rozpacz ojca; dramat Marii - ślicznej sąsiadki molestowanej przez właściciela kamienicy.

Subtelna, prosta historia o zwykłych ludziach i niewymyślnym życiu, dotykająca jednak spraw najważniejszych. Pachnąca siarką i rybami, Wezuwiuszem i Zatoką Neapolitańską.

Chcieliśmy wyruszyć dalej, w kierunku ziemi z naszych świętych ksiąg, nie mieliśmy paszportów, nie mieliśmy żadnych praw, byliśmy żywymi, których odrzuciła śmierć. Anglicy zamknęli dostęp do morza, nie pozwalali nam odpłynąć. Pomyślałem wtedy coś brzydkiego: Weź sobie tę swoją górę, zawieź Anglików do Jerozolimy, weź ich za swój lud. A wtedy Bóg zmienił zdanie, odsunął Anglików, a na mnie zesłał karę, coś jakby złośliwy żart: Góra Pana, owszem, ale w Neapolu. To prawda, że tutaj podrabia się nieźle stare meble, luksusowe zegarki i całe paczki amerykańskich papierosów, ale podrobić Górę Pana to już przesada, taka góra jest tylko jedna, w Jerozolimie. [...] Jednak komuś przyszło na myśl, żeby nazwać to wzgórze Montedidio, [...] mówi Rafaniello, obracając wszystko w żart, bo człowiek musi się pogodzić z żartobliwymi karami i z tym, że czasem Bóg przywołuje ludzi do porządku jakimś drwiącym gestem.

fragment

Proza bogata, soczysta i pełna życia niczym dojrzały owoc.

L'Espresso

Ta krótka powieść mówi o najzwyczajniejszych ludziach, najzwyklejszym życiu - i przez to jest najważniejszą ze wszystkich książek.

La Stampa

Narrator posługuje się niebywałym językiem. Potrafi opisać wielkie tragedie, zawiłe przemyślenia i głębokie uczucia, używając prostych, codziennych wyrażeń, stroniąc od sentymentalizmu.

L'Unitá

Błyskotliwa, pełna prostoty powieść o odwiecznych problemach okresu dojrzewania.

School Library Journal

Do Montedidio zasiadłem świeżo po lekturze ,,Gomory". Obie książki pokazują prawdziwy Neapol, nie są podkolorowaną pocztówką z dumnie pnącymi się Castel dell'Ovo czy Castel Nuovo. I Roberto Saviano, i Erri De Luca zmagają się z problemem dojrzewania bohaterów, którzy z racji miejsca urodzenia skazani są na swój los. Owo dojrzewanie ukazane jest jednak inaczej - w sposób bardziej poetycki i delikatny w wydaniu Montedidio. Dostrzegam też pełen wachlarz innych różnic, także w warsztacie autorów obu książek.

Erri De Luca pozwolił mi wrócić do jednego z bliskich mi włoskich miast, znanego zazwyczaj z mafii i prawdziwej pizzy. Mnie jednak udało się zwiedzić miejsca takie jak te opisywane w ,,Montedidio" - poza głównymi szlakami turystycznymi. Prawdziwa ,,neapolitańskość" to właśnie pełne zwykłego życia i lokalnego dialektu wąskie uliczki z otwartymi na świat mieszkańcami. To także mieszanka kulturowa przybyłych tu w różnych okolicznościach ludzi z różnych stron - nie tylko Europy.

Montedidio oprócz wartości sentymentalnej prezentuje też bogactwo językowe autora i tłumacza. To dla mnie równie ważna zaleta tej pozycji. Marcin Wyrembelski, moim zdaniem, doskonale oddał ten specyficzny, neapolitański klimat. Kto zapuści się w boczne uliczki tego miasta, na pewno zrozumie, na czym to polega. Jako zajmujący się swego czasem włoskim słowotwórstwem przyznam się, że podczas lektury zwracałem uwagę na nietuzinkowe rozwiązania językowe - tu odnalazłem . trupogrzebcę i flejtucha.

Nie znam włoskiego wydania Montedidio, jednak lektura polskiej wersji mnie wciągnęła. Bo jest to kawałek dobrej, włoskiej literatury o zakątkach, do których turyści nie trafiają. I jeszcze jak smakowicie przetłumaczonej!

W oczekiwaniu na kolejne odkrywanie urody włoskich zakątków chciałbym życzyć tłumaczowi, by udało mu się wypuścić bumerang nad Neapolem i poznać miasto Wezuwiusza - ale takie, jakie opisał. Bo warto.

Wojciech Wyszogrodzki

Publikacja dofinansowana ze środków Unii Europejskiej w ramach Programu Kultura (2007- 2013).

Fragment

Rafaniello jest zmęczony, śpi niespokojnie, pali go kark. Ale jest zadowolony, to dobry znak, mówi. Próbuje się ze mną zakumplować, kiedy majster Errico jedzie po drewno. Opowiedział mi swoją historię. Przyjechał do Neapolu przez pomyłkę, zaraz po wojnie chciał jechać do Jerozolimy. Wysiadł z pociągu i po raz pierwszy zobaczył morze. Usłyszał syrenę statku i przypomniał sobie o pewnym święcie w swoim miasteczku, rozpoczynającym się od takiego samego dźwięku. Spojrzał na stopy, wszyscy na bosaka, tyle dzieci, zupełnie jak w jego miasteczku, chude, żwawe, jakby jego własne. Pochodzi z miasteczka, na które spadło dużo nieszczęść, zginęły wszystkie dzieci. Pomyślał o nich na widok tłumu w Neapolu. W jego miasteczku zostało tak mało ludzi, że na ulicach już się ze sobą nie witają, a w Neapolu można właściwie przez cały boży dzień tylko się witać i witać, i to wystarczy, żeby człowiek kładł się do łóżka zmęczony.

Rafaniello szedł sobie ulicami tego obcego dla niego miasta, a jednak w połowie takiego samego jak jego miasteczko sprzed wojny - te same twarze, okrzyki, wyzwiska, nieszczęścia - i dziwił się, że nie rozumie ani słowa. Chwycił się za uszy, żeby sprawdzić, czy się nie popsuły. Śmieje się, kiedy mi o tym opowiada. Pogodził się z tym, to było obce miasto. To pewnie wina morza, to ono każe się tutaj na dłużej zatrzymać. Dlatego on też musiał zostać i nie wyruszył dalej pieszo do Jerozolimy. Statki odpływają stąd do Ameryki, a nie do Ziemi Świętej. Dlatego zostaje, postanawia: Zostaję na trochę. Jest koniec roku czterdziestego piątego, ludzie potrzebują butów, szykują się do ślubów. W Neapolu wesele goni wesele, Rafaniello zostaje i czeka. Słucham z przejęciem jego historii, muszę się uszczypnąć, żeby móc znów wziąć się do pracy.

Każdy z nas ma swojego anioła, tak mówi Rafaniello, a anioły nie podróżują. Jeśli wyjedziesz, to go stracisz i będziesz musiał spotkać następnego. Anioł, którego poznał w Neapolu, jest bardzo powolny, nie lata, wszędzie chodzi na piechotę. Nie możesz pojechać do Jerozolimy, powiedział mu już na samym początku. A na co mam czekać, zapytał Rafaniello. Drogi Rav Danielu, odpowiada mu anioł, który zna prawdziwe imię Rafaniella, udasz się do Jerozolimy na skrzydłach. Ja pójdę pieszo, mimo że jestem aniołem, a ty dotrzesz aż do zachodniej ściany świętego miasta dzięki parze skrzydeł silnych jak u sępa. A kto mi je niby da, dopytuje się Rafaniello. Już je masz, mówi mu na to anioł, są schowane w futerale twojego garbu. Rafaniello jest smutny, że nie wyjeżdża, ale szczęśliwy z powodu garbu, który do tej pory ciążył mu na plecach jak worek ziemniaków, a on myślał, że już nigdy się go nie pozbędzie: To są skrzydła, prawdziwe skrzydła, opowiada mi i jeszcze bardziej zniża głos, piegi poruszają mu się wtedy wokół zielonych oczu zwróconych do góry, w kierunku wielkiego okna.

Anioł powtórzył mu potem, bo ludziom trzeba wszystko mówić dwa razy: Bez obaw, polecisz na własnych skrzydłach do Jerozolimy i będziesz robił buty razem z Rav Iohananem hassandlerem, czyli z Janem Szewcem. Zapytałem go, jaki był anioł z jego miasteczka. To taki anioł, który potrafił robić wódkę ze śniegu, odpowiedział. Wiem, co to śnieg, spadł w pięćdziesiątym szóstym i wysprzątał miasto, Neapol nigdy wcześniej nie był taki biały. Śnieg nie czyści, ale przykrywa, wszystko staje się jednakowe, śnieg niczego nie zamiata, poucza mnie Rafaniello, i już się więcej nie odzywam.

Słucham jego historii, chciałbym mu powiedzieć, że ja też potrafię latać, ale tylko nad Neapolem. Chciałbym mu powiedzieć, jak to się robi, jak trzeba ułożyć ciało, i że prowadzi nas tylko wzrok, że kiedy patrzysz do góry, to wzlatujesz, a kiedy patrzysz w dół - opadasz. Chciałbym mu opowiedzieć to wszystko, czego nauczyłem się we śnie, ale siedzę cicho, bo przecież to on ma skrzydła z prawdziwego zdarzenia, a ja potrafię tylko unosić się w powietrzu. Potem wraca majster Errico, pomagam mu wyładować deski, które są jeszcze zupełnie surowe, ale żadna drzazga mi niestraszna, bo skóra na dłoniach zrobiła się bardzo twarda. Kiedy słucham opowieści Rafaniella, wypełnia mnie radość, jak prąd powietrza w kościach, radość kogoś, kto szybuje po niebie. Wieczorem na tarasie przy pralni moje ramię chce wyskoczyć zaraz za bumerangiem. Spowalniam pchnięcie, przez co nowy mięsień robi się twardszy i przybiera kształt procy.

Majster Errico mówi, że rybacy nie potrafią pływać, nie to co wczasowicze, którzy pchają się w sam środek nadchodzącej fali, bo mają takie widzimisię, i specjalnie się wylegują na słońcu. Słońce jest dobre dla tych, którzy opalają się na leżąco. A dla tych, którzy od rana do wieczora czują jego żar na plecach, słońce jest tylko workiem węgla. Zupełnie jak garb Rafaniella, myślę sobie po cichu, ale nic nie mówię, jestem tylko chłopakiem, który pomaga w warsztacie, i nie mogę mówić majstrowi, co mi ślina na język przyniesie. A poza tym, jeśli jestem cicho, to on opowiada dalej i dzień szybciej mija. Rybacy wypływają na morze małymi motorówkami albo łódkami na wiosła i nawet nie pomoczą sobie twarzy. Na głowach mają berety, których nie strąci nawet najsilniejszy wiatr. Od starych rybaków czuć tytoń i pot, a nie sól. W niedzielę wychodzą wystrojeni w białe koszule. W zatoce ryby kiepsko biorą, i żeby coś złowić, rybacy siedzą w łódkach przez cały dzień. Ciekaw jestem, co się dzieje na morzu, nie znam go; widzę je, ale nic o nim nie wiem. Majster Errico lubi ze mną rozmawiać, poprzedniego pomocnika słuchał niechętnie. Długo mógłby tak rozmawiać, ale dzień to ukąszenie, wzdycha i na koniec mówi jeszcze, że sól morska jest tak samo gorzka jak sól w pocie, i ani jedna, ani druga nie nadają się do makaronu.

W ciemnościach pralni pojawia się Maria. Jej trzynaście lat to trochę więcej niż moje, ona ma już całkiem dojrzałe ciało. Trzy palce zaplątane w kosmyk czarnych, krótkich włosów, no i te jej usta mówiące z pośpiechem, widzę, jak słowa zjeżdżają po ślizgawce jej pełnych warg. Ma na twarzy uśmiech, gdyby nie uszy, śmiałaby się wkoło głowy. Maria umie się już poruszać jak prawdziwa kobieta. Stoję przed nią i czuję, jak kiszki mi grają marsza, mam straszną ochotę na chleb; gdybym tak mógł ugryźć ten kawałek chleba z masłem. Ona mnie częstuje, ale mówię, że nie chcę. Odkryła, że ćwiczę rzut bumerangiem, ciekawi ją to. Słyszy, jak przechodzę obok jej drzwi w drodze na taras. Podchodzi bliżej, wieczór jest ciepły, a ja czuję jej zapach, to czekolada, oregano i cynamon. Wdycham go nosem. To francuskie perfumy, mówi Maria z gardłowym ,,r".

Jest ciemno, mocno ściskam drewno bumerangu, pokazuję go Marii. Ona wie, co to takiego, i co można z nim robić. Ale ty go nie wypuszczasz w powietrze. Dlaczego nim nie rzucisz? Bo go zgubię. Na nic ci on, jeśli nie lata. Nie wiem, co odpowiedzieć; ja przychodzę tu na górę tylko po to, żeby ponapinać mięśnie i przymierzyć się do rzutu. Ale pewnego wieczoru moje ramię będzie silne i już go nie powstrzymam, wtedy bumerang poleci. Myślę przez chwilę, a potem mówię: Ty trzymasz na balkonie kanarki i nie wypuszczasz ich z klatki, a moim więźniem jest bumerang. Ale one śpiewają, mówi Maria. A on gwiżdże, mówię, i przystawiam jej bumerang do ucha, żeby posłuchała, jak ścinam nim wiatr. Wcale się nie przestraszyła, śmieje się. Maria rozwiera mi zaciśniętą na drewnie dłoń, dotyka moich palców, przełykam ślinę. Teraz ona trzyma bumerang. Ja cię kręcę, ale on ciężki, mówi, i oddaje mi go z powrotem. Ciężki? Przecież to drewniane skrzydło, jak może być ciężki? Ale ona upiera się, że jest ciężki i do tego parzy. Rozumie, dlaczego ćwiczę, dotyka mojego ramienia: Od kiedy pracujesz, jesteś coraz silniejszy. Spuszczam wzrok. Maria odgarnia mi włosy z czoła i zaczesuje do góry: Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. Jest ciemno, a Maria coraz bardziej się stawia. Jest ciut wyższa ode mnie, wystają jej już piersi. Stoję tak nieruchomo przez chwilę, a potem uwalniam się od jej palców, wplątanych w moje włosy. Odchodzi, odwraca się i mówi: Przyjdę tu jutro o tej samej porze, muszę ci coś wyznać w tajemnicy. Zostaję sam, wieczór robi się taki przyjemny tu obok tej pralni, wypłukanej w płatkach mydlanych. Nasze mamy piorą tu rzeczy i przemywają rany, kiedy się skaleczymy i leci nam krew. Ściągam pranie i schodzę.

Mama dużo śpi, z dnia na dzień zachorowała na żółtaczkę, jest żółta jak stary czosnek. Nasączam chleb w zimnym mleku, nie wolno mi samemu zapalać gazu, tata poszedł szukać lekarstw, i zanim znajdzie jakąś otwartą o dziesiątej wieczorem aptekę, obejdzie cały Neapol. Bumerang leży tuż obok na kuchennym stole, nigdzie się bez niego nie ruszam, w pracy trzymam go pod kurtką. Pojawiły się nowe sprawy: Rafaniello, Maria i to, że staję się coraz silniejszy. Bumerang pochodzi znad morza, powinien latać, ale na razie pomaga wyrobić mięśnie małemu chłopaczkowi, który ma jeszcze brudne od szkolnego atramentu paluchy, od czerwca pracuje u jednego stolarza i opisuje ołówkiem zdarzenia ze swojego nowego życia na resztce rolki, którą dostał w prezencie od drukarza z Montedidio. A rolka się kręci i widzę już zapisane wszystkie zdarzenia, które po chwili się zwijają.

Majster Errico śpiewa. Kiedy ciężko pracuje, uczepia się jakiejś piosenki i już jej nie puszcza, pochłania ją w całości. Rafaniello też śpiewa, ale po cichu, wewnątrz gardła. Lekko tylko porusza wargami, a w kąciku ust trzyma z dziesięć gwoździków do podeszew. Słyszę go nawet wtedy, gdy rozlega się głos majstra Errica, nasilający się z rana i słabnący w południe, w porze jedzenia. Wdzierający się do środka promień słońca jednym cięciem rozpoławia całe pomieszczenie, a trociny wzbijają się w powietrze i pędzą na spotkanie ze światłem.

Rafaniello nuci melodyjnie, nie zagłuszy go nawet odgłos piły taśmowej, ani też strug, ja i tak wiem, czy śpiewa, czy nie. Jakie pan zna piosenki, pytam. Znał ich całe mnóstwo, ale teraz śpiewa tylko jedną. Rodzice nauczyli mnie nie zadawać za dużo pytań, więc powściągam swoją ciekawość. On milczy długo, akurat tyle, ile potrzebuję na zadanie mu kolejnego pytania, a potem i tak odpowiada. Odpowiada też na pytania, których nikt nie zadał. Mówi, że śpiewa tylko tę jedną piosenkę, i tylko kilka zwrotek. Jej słowa poświęcone są budowie jakiegoś, właściwie nie wiem, jakiego domu, w którym ludzie się modlą. To pewnie kościół, mówię. Nie, to taki dom, w którym ludzie czytają, uczą się i odmawiają modlitwy. Rafaniello uśmiecha się i to oznacza koniec naszej rozmowy. Dzień to ukąszenie, a butów do naprawy cała masa.

Majster Errico mruży oczy ze względu na pył i drzazgi, i robią mu się w kącikach smugi zmarszczek przez to ciągłe przymykanie. Oczy Rafaniella są wilgotne, trze je grzbietem dłoni. Trochę się z nim spoufaliłem: Proszę pana, zdaje mi się, że pan płacze. To przez to powietrze tutaj, mówi, i ten klej, to Montedidio wyciska mi łzy. I ociera oczy. Mówi, że nasze oczy, żeby mogły widzieć, muszą płakać, bo jak nie płaczą, to dzieje się z nimi to samo, co z oczami ryb - kiedy jest sucho nic nie widzą i zasychają ślepe. To łzy, mówi, pozwalają dobrze widzieć. Same się cisną do oczu. Kiwam głową i już czuję szczypanie u nasady nosa i dwie wzbierające łzy. Czuję łaskotanie, jakbym miał się zaraz rozpłakać, odwracam się szybko, wysmarkuję nos w palce i strzepuję to wszystko na ziemię między trociny, a potem zamiatam. Ze zmieszania robię to przesadnie zamaszyście i dorzucam trochę dialektu, który w takich sytuacjach jest jak znalazł: I co się beksisz, mówię do siebie pod nosem, po czym spluwam na podłogę, ale te dwie łzy i tak się odklejają. Zauważa to majster Errico: Te, mały, płaksa ci cieknie, zawór powieki przecieka, i mówi, żebym tak nie stał w głębi pracowni, wysyła mnie do drukarni pana Liboria po pół puszki smaru do maszyn. Na ulicy widzę wyraźniej: skórkę owoców, skrzela ryb, przepołowionego włócznika i cynowy talerz jednego biedaka, który cały boży dzień stoi i nie siada, bo przechodnie też nie siedzą, i brzydzi ich widok żebraka, który prosi o jałmużnę, wygodnie siedząc na ziemi. Rafaniello ma rację, dwie łzy wystarczą, żeby lepiej widzieć.

Pan Liborio daje mi smar i chwyta mnie za pisiorka. Nic nie mogę na to poradzić, jakoś to przeżyję, nic więcej i tak mi nie zrobi, jestem silny i dwoma susami wymykam mu się z rąk. On jest ciężki, powolny, i chwyta chłopców za pisiorki. I chichra się przy tym, a raczej grucha jak gołąb. W drukarni wszystkim zajmuje się sam, żaden chłopak nie chce u niego pracować. Ludzie o wszystkim wiedzą, ale nikt się nie wtrąca, a poza tym pan Liborio robi dobre uczynki, zapłacił jednej sierocie bez posagu za suknię ślubną. W dodatku ludzie mówią też, że od tego jeszcze nikt nie umarł. Żaden to grzech ani wina, jeśli natura się dopomina, tak powiadają. Majster Errico wysyła mnie do pana Liboria, bo wie, że od niego dostanę smar. Ale mówi przedtem: Tylko zaraz tu wracaj, nie zasiedź mi się u pana Liboria. A ja wracam zaraz. Pan Liborio lubi tak sobie dla hecy pomacać pisiorki, ale coś za coś. Dostałem od niego rolkę papieru, co po nim teraz piszę. Na ulicy ani śladu po łzach, widzę znów bardziej na brudno. Trzymam bumerang na piersi, i nie wiem, co by pomacał pan Liborio, gdybym go sobie włożył w spodnie. Wieczorem w domu jest cicho, mama śpi, zjadam umoczony w mleku kawałek chleba, bez mamy nie ma jedzenia, tata żuje chleb z oliwą i pomidorem, witam się z nim i idę na taras, żeby poćwiczyć i ściągnąć pranie.

Po jakimś czasie przychodzi Maria, siadamy pod pustymi sznurami, jestem spocony, a bumerang cały rozgrzany od ciągłego przecinania powietrza. Maria mnie dotyka, bez słowa, dotyka mnie, najpierw po całym ciele, a potem po spodniach. Nie jestem w stanie wykonać żadnego ruchu, mogę tylko patrzeć, chwyta mnie za pewne miejsce, a ja staram się nie zamykać oczu. Mam ochotę je zamknąć, głęboko oddychać, ale biorę się w garść i nie zamykam. Wpatruję się w nią. Skoro nie potrafię inaczej, chcę odwdzięczyć się chociaż spojrzeniem. Jest ciemno, patrzę na jej poważną twarz, ona porusza dłonią w pewnym miejscu, a ja nie rozumiem, co się tam dzieje, teraz na mnie nie patrzy, nie odsuwam się od jej twarzy, nie patrzę tam, gdzie mnie dotyka, jej dłoń jest na jakiejś części mojego ciała, to nie to samo, co pisiorek macany przez pana Liboria. Jest w tym samym miejscu, ale teraz to zupełnie inne ciało wydostaje się na zewnątrz w kierunku jej dłoni, której gładkie palce mocno je ugniatają. Potem Maria nie patrzy już na swoją dłoń, patrzy na mnie, a ja na nią, i powolutku pojawia się na jej ustach uśmiech, a kiedy go widzę, czuję mocne drgania w podbrzuszu, jakbym dostał napadu kaszlu, to coś jak wyrzucony w powietrze bumerang, który wyślizgnął mi się z ręki i mnie opróżnia.

Szukam go, widzę, że leży na ziemi, tuż obok. Maria przestaje, bierze chusteczkę, ociera dłoń, z czego, nie wiem, może z potu, ja robię tak samo, kiedy już skończę ćwiczyć. Moje prawe, ślepawe oko też jest wilgotne, to przez ten wysiłek, żeby je trzymać otwarte. Pochylam głowę i spoglądam na to moje ciało, którego nigdy dotąd nie widziałem w takim stanie, suchy i długi kawałek, trochę wykrzywione w miejscu pisiorka, gdyby nie było obok Marii, która jest spokojna, krzyknąłbym z przerażenia. Ale jest i daje mi buziaka prosto w usta. Jestem grzeczny, jestem cicho, nie pytam, co to było. Ponad nami sznury do bielizny szatkują sierpniowe niebo. Podoba mi się, że nie ma nad nami prześcieradeł ani balkonów, jesteśmy na najwyższym tarasie Montedidio.

Robię to właścicielowi kamienicy, mówi Maria. To znaczy co? Drażni mnie, kiedy o nim mowa, bo właściciel kamienicy to najbardziej wnerwiająca osoba ze wszystkich, jakie znam. Pyta lokatorów: Kiedy mi zapłacicie?, i pyta ich o to, kiedy w pobliżu są inni ludzie, którzy to słyszą. A ,,kiedy mi zapłacicie?" mówi głośno, tak, żeby ich zawstydzić.

To, co zrobiłam tobie, robię też jemu, mówi Maria. Nie odzywam się, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Dzisiaj wieczorem chciałam dotknąć czystego ciała, patrzeć na twarz, która na mnie patrzy, która mnie szanuje. Ty jesteś teraz moim narzeczonym i już więcej nie dam się dotknąć właścicielowi kamienicy. Już nic więcej mu nie zrobię, choćby miał nas wyrzucić z mieszkania. Tak ci powiedział? - pytam. Że cię wyrzuci? Nie, mama tak powiedziała, bo mamy długi, przychodzą do nas ludzie i domagają się pieniędzy. Siedzę cicho, choć nie wszystko rozumiem, widzę, że Maria jest zadowolona, że jest tu na tarasie razem ze mną, podoba jej się także bumerang, wykonuje niepełny ruch, jakby chciała nim rzucić, czuje ciarki w dłoni, zdziwiona wykrzykuje radośnie, pyta, jak ja mogę się nim bawić, skoro jest taki ciężki? Jest stworzony do latania, mówię jej, więc nie może być ciężki. A ty nim rzucisz tak, żeby poleciał? Odpowiadam, że tak, a ona pyta kiedy. Jeszcze nie wiem. A jak już nim rzucisz w powietrze, to będę mogła popatrzeć? Nie odpowiadam, bumerang to nie jest żadna zabawa, to wielka tajemnica. Poleci do góry, odrywając się od ramienia, a wszystkie mięśnie, które dzięki niemu urosły, powiedzą mu ,,żegnaj", i narobi przy tym hałasu, kogoś wystraszy, a może nawet w kogoś uderzy, i będą wtedy szukać winnego: Czyj jest ten bumerang? A kiedy przyjdą tu potem na górę, na sam szczyt Montedidio, powiem, że to byłem ja, że to ja jestem miotaczem bumerangu. To są moje skryte myśli, Maria nie może o nich wiedzieć. Chwyta mnie teraz za głowę, przyciska ją sobie do piersi, pod nabrzmiałymi wystającymi piersiami czuję jej oddech, a po chwili mocno bijące serce, które przypomina kogoś, kto puka do drzwi, a ja mam ochotę odpowiedzieć: Otwarte!

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kambukka Olympus
Kambukka Lagoon

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy