REKLAMA

Ewangelia ognia

tytuł oryg.: The Fire Gospel
autor: Michel Faber
przekład: Maciej Świerkocki
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: I, Warszawa
data: 12 sierpnia 2009
forma: książka, okładka twarda
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 176
ISBN: 978-83-7414664-7

Najnowsza książka Michela Fabera to po części współczesna wersja (parodia) mitu o Prometeuszu, a po części cięta satyra na biznes wydawniczy. Obrywa się po równo wszystkim - żądnym szybkiego zysku wydawcom, egocentrycznym pisarzom, fanatykom religijnym i autorom idiotycznych komentarzy na forach internetowych.

Irak po upadku Husajna. W splądrowanym muzeum Theo Griepenkerl, ambitny naukowiec, znajduje dziewięć idealnie zachowanych zwojów, które dwa tysiące lat spoczywały w ukryciu. Ich autorem jest niejaki Malchus, naoczny świadek ostatnich godzin życia Chrystusa.

Relacja Malchusa znacznie się różni od tych pozostawionych przez Mateusza, Marka, Łukasza i Jana...

Wielkie odkrycie stanie się przekleństwem naukowca. Theo tłumaczy tekst z aramejskiego na angielski i wydaje drukiem. Prawa rynku wymagają, aby historyczne wersety zostały przerobione na produkt medialny. Machina promocyjna rusza. Informacja o ,,piątej ewangelii" trafia do wiadomości publicznej - i wtedy się zaczyna.

Przezabawna satyra, którą czyta się jednym tchem.

The Observer

Ewangelia ognia nie jest powieścią o religii, ale o niebezpiecznej sile książek będących wehikułem idei.

Time Out

Wciągająca opowieść z żartobliwie potraktowaną symboliką w tle.

The Financial Times

Bezlitośnie trafna parodia, która bierze na celownik chciwych, neurotycznych, egocentrycznych pisarzy.

The Times

Faber pisze po mistrzowsku. Jego książki czyta się z niesłabnącym dreszczem emocji i zapartym tchem. Tworzy światy, w które wierzymy bez zastrzeżeń.

The Dazed and Confused Magazine

Z recenzji powieści Szkarłatny płatek i biały:

Powieść, której nie powstydziłby się Dickens.

Lampa

Faber odkrywa i obnaża to, co ówcześni często przemilczali. Pokazuje marność i koloryt życia, brutalność i małość jak mało kto.

Gentleman

Treść Szkarłatnego płatka i białego ukazuje nowe horyzonty powieściopisarstwa, wspaniałe możliwości narracji, niemal naturalistycznej, która mimo swej wyrazistości i dosadności jest niesłychanie czuła w obejściu ze swymi bohaterami.

Portret

Szkarłatny płatek i biały to studium ludzkich charakterów, XIX-wiecznych obyczajów i odwiecznych zasad relacji między płciami. Pełnokrwiste, a zarazem dziwnie delikatne, błyskotliwe i ckliwe, wielkoduszne i oskarżycielskie. Nic, tylko czytać i zazdrościć.

Kazimiera Szczuka

Fragment

Tytuł oryginału: The Fire Gospel

Copyright (C) Michel Faber, 2008

Copyright (C) for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Copyright (C) for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Wydanie I

Warszawa 2009

Genesis

Kurator zamaszyście otworzył następne zabytkowe drzwi i w tym momencie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki lwu odpadł łeb. Ogromna, wykuta przed wiekami głowa kamiennego zwierzęcia huknęła o podłogę. Siła uderzenia była tak wielka, że wokół posypały się odłamki pokruszonych kafli. Lwia głowa potoczyła się w bok i znieruchomiała koło lewej łapy posągu. Król zwierząt - a ściśle rzecz biorąc, jego łeb - miał otwartą paszczę i wybite kły. Omijał gniewnym wzrokiem swój bezgłowy kark i spoglądał wyżej, w bogato zdobiony sufit.

- Nie do wiary - powiedział Theo, czując, że powinien w jakiś sposób dać wyraz przerażeniu.

- Wcale nie - odparł ponuro kurator. - Rabusie chcieli ukraść także ten łeb. Stracili sporo czasu, próbując go odrąbać siekierami, oddzielić za pomocą łomów, a nawet odstrzelić. Jeden z nich trafił lwa w kark, ale kula zraniła złodzieja rykoszetem. Jego kompani tylko ryknęli śmiechem, po czym zabrali się za kolejny eksponat.

Theo wszedł do ogołoconej sali muzealnej, wbijając wzrok w podłogę, aby uszanować nieutulony żal, jaki zapewne odczuwał Allach na widok swojego zbezczeszczonego sanktuarium, albo by podziwiać misternie zdobione kafle podłogowe. Tak naprawdę Theo wypatrywał jednak po prostu śladów krwi. W tej sali popełniono morderstwo, a poza tym jednego z rabusiów zraniła odbita rykoszetem kula. Niestety, podłoga została już zamieciona i umyta - niezbyt dokładnie, ale wystarczająco, żeby usunąć ślady, choć tu i ówdzie można było jeszcze dostrzec błysk drobinki szkła, odprysk jakiegoś ceramicznego naczynia albo strzępek tkaniny.

Kurator też doznał obrażeń w trakcie napadu. Głowę miał owiniętą przypominającym pieluchę, niezbyt czystym opatrunkiem, podbiegłym na środku czoła różowym rumieńcem, bo krew zatamowano niezbyt starannie. Bandaż stanowił cokolwiek komiczny kontrast z ciemnoszarą dwurzędową marynarką, ciemnobrązową cerą i eleganckimi półbutami muzealnika. Dlaczego postanowił paradować w tej serwecie na głowie, jak w czasach pierwszej wojny światowej, zamiast dać sobie założyć kilka szwów i zasłonić je potem plastrem opatrunkowym?

,,Facet robi z siebie widowisko", pomyślał Theo, mając pełną świadomość, że to bardzo niegrzecznie z jego strony, bo przecież kurator był niewątpliwie ofiarą. Istnieje jednak wyraźna różnica między ofiarą tragicznych okoliczności i ofiarą losu, a ofiary losu irytowały Theo jak jasna cholera: ofiary losu, czyli tacy ludzie jak ten gość, który ledwo łazi teraz po muzeum, z brudnym bandażem na głowie i miną śledziennika. Ofiary losu nieustannie ściągają na siebie kłopoty i czy trwa akurat jakaś wojna, czy nie, chodzą potem ciągle w glorii skrzywdzonej niewinności - a Theo podejrzewał, że kurator jest właśnie ofiarą losu. Kolosalna niesprawiedliwość wojny oraz zakrwawiony bandaż na głowie nadawały poszkodowanemu muzealnikowi status męczennika i facet odgrywał tę rolę najlepiej, jak potrafił. Z każdym słowem i gestem bił od niego melancholijny fatalizm, który dziennikarze prasowi lubią określać mianem ,,cichej godności".

,,Nie ja napadłem na twój zasrany kraj", pomyślał Theo i chociaż od razu zrobiło mu się wstyd, to przecież wcale nie skłamał: był językoznawcą, pracownikiem naukowym Instytutu Humanistycznego w Toronto, a nie jakimś burakiem z jankeskiej armii. Zresztą muzeum okradli Irakijczycy, nie Amerykanie.

- Przechowywaliśmy tu manuskrypty z czasów imperium ottomańskiego - odezwał się kurator zbolałym, cichym, monotonnym głosem. - Mieliśmy w zbiorach zwoje z epoki dynastii Abbasydów. A także egzemplarz Koranu z 1787 roku, z autografem samej Katarzyny Wielkiej.

- To straszne - zauważył ze smutkiem Theo.

- W naszym muzeum przechowywaliśmy też glinianą tabliczkę z Uruk, jednego z najważniejszych miast w starożytnej Mezopotamii, pokrytą tekstem klinowym, który nawet nie został jeszcze odczytany.

- Tragedia - odpowiedział Theo.

,,Tylko mi nie mów, jak ważnym ośrodkiem kulturalnym było kiedyś Uruk, bo nie jestem idiotą", pomyślał. A poza tym dlaczego kurator uparł się, by mówić po angielsku, skoro wcześniej Theo powitał go przez telefon płynnym arabskim? Wyglądało na to, że ten człowiek pragnął podkreślić swoje upokorzenie w obliczu ,,postinwazyjnej" katastrofy w muzeum.

- Znajdowały się tu również umowy małżeńskie z VII wieku przed Chrystusem - rozpaczał dalej kurator, podnosząc głowę coraz wyżej, aż bandaż zmarszczył się na kołnierzyku jego marynarki. - Z czasów Sennacheryba.

- To naprawdę okropne - powiedział znowu Theo.

Zaczęło go ogarniać nieprzyjemne poczucie, że jeśli zaraz nie przejmie inicjatywy, kurator uzna za stosowne, aby mu przypomnieć, że Irak jest kolebką cywilizacji i że przed wiekami był to tolerancyjny, wielonarodowościowy tygiel kulturowy, w którym kwitła nauka, kiedy większość innych narodów nie wyrosła jeszcze z barbarzyńskiego niemowlęctwa, i tak dalej... Wszystko to prawda, ale Theo nie był w odpowiednim nastroju do wysłuchiwania jej od żałosnego człowieczka z pieluchą na czole.

- Mimo wszystko... Proszę mnie posłuchać, panie Muhibb... Jeśli to, co powiem, nie zabrzmi zbyt... obcesowo, może powinniśmy się skupić na tych eksponatach, które wam zostały. Ostatecznie po to tu przyjechałem.

- Zabrali wszystko, wszystko - lamentował kurator, załamując ręce. - Zostało nam tylko to, czego rabusie nie uznali za godne kradzieży.

Theo westchnął. Słyszał już te biadania; przypominały mu magiczne zaklęcia, mające dotrzeć do uszu być może podsłuchujących ich teraz złodziei, którzy planują dalsze kradzieże. Żeby się dowiedzieć, jakie skarby udało się uratować i co zostało zachomikowane gdzieś w piwnicy albo zapobiegawczo ukryte w prywatnych domach pracowników muzeum, musi zdobyć zaufanie kuratora, a to wymaga wielogodzinnych rozmów, zaproszenia na obiad i znacznych ilości wina. Dopiero wtedy prawda wyjdzie na jaw, wszystkie eksponaty zostaną spisane, i dopiero wówczas Theo będzie mógł ponownie przedstawić Muhibbowi hojną propozycję instytutu. W tej chwili nie był jednak pewien, czy wystarczy mu cierpliwości, by dalej znosić tę pustą gadaninę. Poza tym próbował się odchudzać, a suty, wielodaniowy arabski obiad na pewno nie pomoże mu pozbyć się brzucha. Nadto wcale nie miał ochoty na żadne nieformalne kontakty towarzyskie, bo zaledwie czterdzieści pięć minut wcześniej, podczas rozmowy przez komórkę, jego dziewczyna poinformowała go, że musi mieć trochę luzu, aby zastanowić się poważnie, czego naprawdę chce, a Theo podejrzewał, że ,,naprawdę chce" pewnego przystojnego fotografa, czarującego łajdaka imieniem Robert, który specjalizował się w zdjęciach przyrodniczych.

- W piątek wracam do Toronto - powiedział, gotując się z gorąca w samochodzie na mosulskiej ulicy, w drodze do muzeum.

- Ale ja potrzebuję trochę luzu już teraz - odparła.

- Tak... No cóż... Nie bardzo rozumiem, jak w tej sytuacji mógłbym ci go nie dać - zauważył Theo. - Ja jestem w Iraku, a ty w Kanadzie, sama. A w każdym razie taką mam nadzieję...

- Usiłuję dać ci do zrozumienia, że kiedy wrócisz, wszystko może już wyglądać inaczej.

- Wszystko?

- Mam na myśli nasz związek.

- Więc... Po co ten wstęp? Dlaczego nie powiesz mi od razu, że z nami koniec?

,,No, dalej", pomyślał. ,,Powiedz, kurwa, że nie chcesz nauczyciela akademickiego z nadwagą, skoro możesz mieć napakowanego fotografa, który potrafi podchodzić antylopy".

- Nie mam ci nic do powiedzenia. Potrzebuję trochę luzu, to wszystko.

- No tak... - W tym momencie Theo kichnął, reagując alergicznie na spaliny, unoszące się w wilgotnym powietrzu. - Dobrze, kurwa, rób, co chcesz.

Podążając w ślad za kuratorem przez splądrowane muzeum, miał ochotę chwycić go za klapy i zacząć krzyczeć: ,,Chcecie forsy czy nie?! To bardzo prosty układ. Wystawiamy wasze skarby w naszym instytucie przez pięć lat i w zamian za to przekazujemy wam okrągłą sumkę na renowację muzeum. Mija pięć lat, w Iraku już panuje pokój, budynek jest po remoncie, i wtedy oddajemy wam zbiory. Zgadzacie się czy nie?!"

- Przepraszam - powiedział kurator, po czym pokazał gestem, by przystanęli i wytężyli słuch: od strony głównego wejścia dobiegało ciche pukanie. (Dzwonek nie działał, a złodzieje wyrwali głośniki ze ścian i w kątach wszystkich sal spod sufitu zwisały jedynie kable.)

- Przepraszam - powtórzył kurator. - Proszę tu na mnie zaczekać... - Pobiegł otworzyć drzwi.

Theo usiadł na szafce z politurowanego drewna, którą rabusie przewrócili na bok i wybebeszyli, wyrywając z niej szuflady i karty katalogowe. Rozejrzał się po sali: była pusta, jeśli nie liczyć najeżonych odłamkami szkła szczątków szklanej gabloty wystawowej, kilku kawałków drewna i stojącego w przeciwległym kącie nieprawdopodobnie masywnego posągu, przedstawiającego skrzydlatego asyryjskiego byka, którego postument śmierdział moczem i jakimś środkiem czyszczącym. Usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych ciężkich drzwi wejściowych. Żałował, że nie może zapalić, czekając na kuratora. Wydawało mu się absurdalne, że obawia się zepsuć powietrze dymkiem z papierosa w pomieszczeniu, które niedawno okradli nieokrzesani zbóje.

Wtem wyleciały wszystkie szyby z okien. Rozległy się szybko następujące po sobie trzy albo cztery potężne eksplozje i pierwsza z nich powaliła go na ziemię jak huragan. Do środka wtargnęła fala gorąca i blasku. Theo zamrugał powiekami - nie oślepł tylko dlatego, że nosił okulary. Kolana miał usiane drobinami szkła, które wysypały mu się z włosów, kiedy pochylił głowę.

Dźwignął się na nogi. Zachował dosyć przytomności, by oprzeć się pokusie otrzepania spodni gołymi rękami. Spróbował otrząsnąć się jak pies, który wyszedł z wody, i zauważył, że drży na całym ciele.

Ruszył w kierunku wyjścia, ale zreflektował się w porę. Od strony drzwi frontowych dobiegały krzyki i kolejne głośne wybuchy. Kurator wraz ze swoim idiotycznym bandażem został zapewne rozmazany po całej ulicy, a miazga, w jaką zmieniło się jego ciało, zdobi teraz okoliczne mury i samochody niczym graffiti albo bryzgi błota. Theo zaczął żałować, że nie okazał mu trochę więcej serdeczności i potraktował go z taką rezerwą. To nikczemność nazwać dupkiem kogoś, kto dwie minuty później traci życie. Ale na tym właśnie polegał problem: w tym pojebanym kraju nie można przewidzieć, która z osób, wkurzających cię nie do wytrzymania, dożyje setki, a która poświęca ci właśnie ostatnie bezcenne chwile swojego życia. Zresztą w tym pojebanym kraju nie opłaca się być miłym dla nikogo, bo albo zapłacisz za to głową, albo te ludzkie pasożyty zjedzą cię żywcem.

Odgłosy na ulicy to niewątpliwie strzały. We współczesnym Iraku roiło się od różnych nadpobudliwych osobników, którzy co prawda nie wiedzieli nawet, gdzie leży Toronto, i których w dodatku nic to nie obchodziło, ale którzy nie mając pojęcia, co zrobić, gdyby stanęli nagle oko w oko z młodym Kanadyjczykiem, najprawdopodobniej wpakowaliby mu kulkę w łeb. Dlatego Theo pobiegł ostatecznie ku schodom pośrodku budynku. Przypomniał sobie, że w podziemiu mieszczą się toalety. Schowa się tam albo w magazynie, dopóki na ulicy nie zapanuje spokój.

Już zbiegał na dół po kręconych schodach, kiedy zauważył, że wybuchy uszkodziły płaskorzeźbę jakiejś brzemiennej bogini, którą podziwiał podczas pierwszej wizyty w tym przybytku. Jej nieoczekiwanie pusty brzuch pękł niczym skorupka jajka i Theo popatrzył na podłogę, usianą kawałkami kamieni.

Leżało wśród nich dziewięć papirusowych zwojów, zawiniętych niedbale w kawałek tkaniny.

Exodus

Składanka 25 klasycznych utworów cool jazzu jest chyba twoja - powiedziała.

Spojrzał na nią ponad pełnym swoich rzeczy kartonowym pudłem, które przyciskał do piersi.

- Nie, twoja - odparł.

- Nie znam tej płyty. Nie słuchałam jej ani razu.

- W to nie wątpię - odparł Theo.

Stali w przedpokoju mieszkania, które dzielili od czterech lat i ośmiu miesięcy. Biblioteczka, na której brakowało już jego książek, świeciła pustkami: na długich, jasnożółtych półkach z sosnowego drewna jedynie tu i ówdzie drzemał w kącie jakiś samouczek.

- Ale tak czy owak to nie jest moja płyta. Kupiłem ją dla ciebie.

- No właśnie. Ty ją kupiłeś, nie ja.

- Podarowałem ci ten kompakt na Boże Narodzenie - powiedział, nie podnosząc głosu. - Pomyślałem, że może polubisz jazz, jeżeli podsunę ci najpierw tę konfekcję, którą prawie każdy może zrozumieć.

- Nie potrzebuję ,,konfekcji" - odparła. - I nie podoba mi się twój protekcjonalny ton.

Theo postawił pudło na podłodze u swoich stóp i podszedł do stojaka z mocno już przetrzebionymi kompaktami, z którego spoglądały na niego jej ulubione płyty z całą ich zespołową, rockową beztroską. Obok krążków Bryana Adamsa i grupy REO Speedwagon widniały puste miejsca po dziełach Johna Adamsa i Steve'a Reicha. Aż trudno było uwierzyć, że mogły spoczywać tu razem przez prawie pięć lat i nie żreć się ze sobą. Wyciągnął płytę z odpowiedniej półeczki. Odkąd Meredith i on zamieszkali pod jednym dachem, układali swój zbiór alfabetycznie (25 klasycznych utworów cool jazzu leżało w dziale ,,varia", nie ,,jazz", a wspomnienie, jak bardzo Theo wahał się przed umieszczeniem tej płyty w tym właśnie miejscu, okazało się dla niego równie intymne jak wspomnienie ich pierwszego seksu). Składanka wciąż tkwiła w celofanowej koszulce.

- Nawet nie zapytałaś, skąd mam te szramy na twarzy - powiedział.

- Zaciąłeś się przy goleniu?

- Mam też rany na nosie i na czole. Niektóre chyba należało zszyć.

Meredith westchnęła lekceważąco.

- No dobrze, powiedz, jak to się stało.

- Byłem w muzeum w Mosulu, kiedy na ulicy wybuchła bomba. W budynku wypadły wszystkie szyby, a ja zostałem pokaleczony odłamkami szkła.

Wypiła łyk kawy z kubka, który trzymała w ręku. Jej drobny przegub zbielał, tak mocno ściskała uchwyt.

- Nie powinniśmy byli pchać się do Iraku.

- Tak, owszem. Wielu ludzi podziela twoje zdanie - zauważył kwaśno Theo. - W tym ci, którzy wysadzili w powietrze limuzynę tego polityka przed gmachem muzeum, gdzie przypadkiem składałem właśnie wizytę. Słyszałem potem w wiadomościach, że żona tego faceta... No, że rozerwało ją na kawałki. Szczątki poleciały na wszystkie strony. Jej głowę znaleziono w holu muzeum. Wpadła do środka przez okno jak kula armatnia i odbiła się od ściany.

Ukryta drwina w głosie Theo, szydzącego z tragicznej śmierci obcej kobiety, nie zrobiła najmniejszego wrażenia na Meredith.

- Chodzi mi o to, że w ogóle nie powinno nas tam być. Żaden nasz obywatel nie powinien wyjeżdżać do Iraku, bez względu na swoje motywy - stwierdziła. - Ani po to, żeby walczyć, ani po to, żeby normalizować sytuację w tym kraju, ani po to, żeby proponować Irakijczykom pieniądze, ani po to, żeby prowadzić z nimi rozmowy, ani po to, żeby cokolwiek tam budować, ani po to, żeby się dobrać do ropy, ani po to, żeby robić reportaże, ani nawet po to, żeby kręcić filmy dokumentalne. Powinniśmy zostawić ich samym sobie. To beznadziejna banda zdemoralizowanych szaleńców, którzy po inwazji stali się jeszcze bardziej beznadziejni, zdemoralizowani i obłąkani, więc powinniśmy jak najszybciej stamtąd spieprzać, pozwolić im robić, co im się żywnie podoba i nie zaszczycać ich nawet spojrzeniem przez najbliższe sto lat.

Meredith zabrakło tchu po tej tyradzie, a w jej oczach pojawiły się łzy. Theo wiedział, że jeśli teraz dobrze to rozegra, Meredith za dziesięć minut dostanie ataku wściekłości, po którym cała roztrzęsiona poszuka ukojenia w seksie. Zastanawiał się, czy nie zostać, ale potem pomyślał, że dziesięć minut to jednak bardzo długo.

- Zniosę to do samochodu - powiedział.

Robota twojej dziewczyny? - zapytał Lowell, kiedy samochód ruszył.

- Jaka robota?

Lowell był dawnym kumplem Theo ze studiów. Na tyle bliskim, aby Theo mógł do niego zadzwonić i poprosić go o pomoc w przewiezieniu swoich rzeczy do nowego mieszkania, ale nie dość bliskim, żeby taka prośba nie wiązała się z pewnym dyskomfortem emocjonalnym.

- Mam na myśli te zadrapania na twarzy - wyjaśnił Lowell.

- Nie, pokaleczyłem się odłamkami szkła.

- Jasne.

- Jeszcze kilka dni temu byłem w Iraku, w Mosulu. Pojechałem do tamtejszego muzeum, przed którym wybuchła bomba. To był zamach terrorystyczny. Cały budynek został pokiereszowany, podobnie zresztą jak ja.

Lowell roześmiał się.

- No, skoro ktoś decyduje się jechać na urlop do kraju, w którym trwa wojna...

- Nie byłem na urlopie. Pojechałem do Iraku jako przedstawiciel instytutu. Zamierzałem sprowadzić do nas parę eksponatów z tamtejszego muzeum.

- Chujowa sprawa.

- Zwłaszcza z punktu widzenia Irakijczyków, którzy zginęli w zamachu.

- Eeee, dla nich to normalka. Oni i tak przecież idą prosto do nieba, nie? Albo do raju, nirwany czy jak tam się to u nich nazywa. Czytałem o tym. Na każdego faceta czeka w zaświatach pięćdziesiąt napalonych dziewic. Ja cię przepraszam, to chyba znacznie ciekawsze perspektywa niż nasze białe obłoczki i brzdąkający na harfach aniołowie.

Theo uśmiechnął się z roztargnieniem. Było oczywiste, że Lowell nie jest osobą, z którą mógłby się podzielić swym epokowym odkryciem.

Na tylnym siedzeniu auta, między książkami, płytami, ubraniami, butami, nie całkiem sprawnym walkmanem, którego - jak sądził - wyrzucił już dawno temu, kamerą wideo, kaskiem rowerowym i kamionkowym kubkiem, ozdobionym rysunkiem z serii Far Side, leżała teczka, a w niej dziewięć papirusowych zwojów, których podróż wreszcie się zakończy. Jeszcze tylko kilka mil, a przemieszczą się z jednej podmiejskiej dzielnicy Toronto do drugiej i w końcu znajdą w swoim nowym domu.

Theo nie mógł się już tego doczekać i drżał z niecierpliwości na sam widok teczki. Te papirusy były jak czasopisma pornograficzne, z którymi bliższy kontakt musiał odłożyć na później. Nie chodzi jednak o to, by w jego fascynacji zwojami kryło się coś lubieżnego - ich porównanie do pornosów było jedynie metaforą obietnicy, szeptanej gorączkowo z tylnego siedzenia, i zapowiedzią sukcesu, który miało mu przynieść to znalezisko.

Papirusy były na pewno autentyczne w tym sensie, że niewątpliwie złożono je w brzuchu kamiennej bogini wtedy, kiedy owa rzeźba powstała, czyli przed blisko dwoma tysiącami lat. Dzięki szczelnie zamkniętej kryjówce i środkowi konserwującemu, którym została nasycona tkanina, zwoje zachowały się w doskonałym stanie: były sprężyste, jędrne i nie rozsypywały się w proch, co często przydarza się starym dokumentom. Już choćby z tego powodu można było uważać mosulskie papirusy za absolutnie wyjątkowe odkrycie. Zazwyczaj - trudno użyć tego słowa w odniesieniu do tekstów liczących dwa tysiące lat, przymknijmy jednak oko na tę drobną nieścisłość - znalezienie tego rodzaju skarbu stawało się krótkotrwałą sensacją prasową, a potem przez całe lata nie mówiono na jego temat ani słowa, podczas gdy zespół uczonych i konserwatorów zastanawiał się, jak coś odcyfrować z żałosnych strzępów takich pism, zanim się ostatecznie rozpadną. Właśnie dlatego znalezienie tak starych zwojów, które dało się rozwinąć i przeczytać niczym świeży numer ,,Toronto Star", było niesłychanie doniosłym wydarzeniem.

Ale znalezienie dziewięciu papirusów, pieczołowicie wykaligrafowanych przez żyjącego w I wieku, nawróconego na chrześcijaństwo człowieka imieniem Malchus, należało uważać za prawdziwy cud.

Bracia i siostry, dziękuję wam za listy i błagam o wybaczenie, albowiem długo zwlekałem z odpowiedzią. Nie zasłużyłem na waszą cierpliwość, choć raczej powinienem powiedzieć, że nie zasłużył na nią człowiek imieniem Malchus. Malchus nie zasługuje na większą uwagę niż zdechły pies na ulicy - powinniście go słuchać jedynie dlatego, że jego słowa dają świadectwo wielkości Jezusa Nazareńczyka, Mesjasza, Syna Bożego.

Nie było to jakieś nadzwyczajne otwarcie, zwłaszcza dla ateisty, jakim był Theo. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczył te zwoje w mosulskim muzeum, natychmiast zelektryzowało go, że napisano je po aramejsku. Gdyby teksty były w języku koptyjskim, kurdyjskim, perskim albo nawet klasycznym arabskim (języku, którym z pomocą koranicznych glosariuszy posługiwał się w piśmie całkiem nieźle), Theo uznałby, że papirusy to skarby narodowe, których oczywiście nie mógł sobie przywłaszczyć. Popełniłby kradzież, wynosząc je ze złupionego muzeum, wokół którego paliły się samochody i szczątki ludzkich ciał. Ale aramejski... Aramejszczyzna to była jego pasja. Znał ten język chyba lepiej niż ktokolwiek w Ameryce Północnej, a nawet lepiej niż wielu uczonych ze Wschodu. To, że w wyjątkowo dramatycznym momencie swojego życia znalazł napisany po aramejsku pamiętnik, który spadł mu wprost pod nogi, dosłownie, było zbyt dziwnym zbiegiem okoliczności, by mógł go zignorować. Te zwoje zostały mu po prostu przeznaczone. Nie istniało inne wytłumaczenie.

Prawdę rzekłszy, zmarnowałem większą część swego życia, jak każdy człowiek, którego istnienie przed poznaniem Jezusa Mesjasza nie stanowi na tym świecie żadnej wartości. Uważam, że moje pierwsze trzydzieści pięć lat pełne było zarówno słodkich sukcesów, jak i gorzkich rozczarowań. Teraz jednak widzę, że o nic nie walczyłem, toteż nic nie wygrałem.

Odkąd opuściłem dom mojej matki, zarabiałem na chleb, imając się różnych zajęć: byłem na przykład skrybą zapisującym nieistotne myśli różnych mało ważnych ludzi, którzy puszyli się, mniemając, że są wielkimi przywódcami, a także denuncjatorem i donosicielem. Nie mówiono tak o mnie oficjalnie, ale te właśnie słowa należycie oddają charakter mojej służby.

Najpierw zostałem zatrudniony na dworze prokuratora Waleriusza Grata. Byłem dumny jak paw, że służę tak wysoko postawionej osobistości. Tłumaczyłem jego najbłahsze orzeczenia z rzymskiego na język ludu - przekładem ważniejszych wyroków trudnili się inni skrybowie. Przepracowałem na tej posadzie trzy lata. Było to tak, jakbym brał się za rynsztokowe nieczystości i pisał na nich, kiedy spływały ulicą. Ale bardzo pragnąłem awansować.

Theo zdążył dotąd przeczytać tylko tyle, bo jego życie ostatnio mocno się skomplikowało, a nie licząc kilkunastu godzin spędzonych w samolotach, gdzie kartkował pisma pokładowe i przyglądał się symbolicznym tańcom bezpieczeństwa w wykonaniu umundurowanych stewardes, właściwie nie miał czasu się nad wszystkim zastanowić. Nawet droga z muzeum na lotnisko w Bagdadzie była dla niego nie lada przeżyciem, podlanym wysokooktanowym niepokojem, który wydawał mu się głównym produktem narodowym Iraku. Przytrafiło mu się - albo prawie przytrafiło - mnóstwo różnych przygód, którymi niewątpliwie zaimponowałby Meredith, gdyby się nie rozstali. Theo miał wprawdzie dość typowe kłopoty, których powinien się spodziewać każdy podróżny na tyle nieroztropny, żeby przyjechać podczas wojny do Iraku, i nie groziły mu żadne spektakularne niebezpieczeństwa, na jakie narażałby się na przykład jako żołnierz, ale to tylko dodawało jego przejściom egzotyki. Mógłby opowiadać o nich lekceważącym, niskim i pogodnym głosem, przypominającym głos, jakim fotografowie przyrody opowiadają o swoich spotkaniach z dzikimi zwierzętami.

Tak czy owak, ma już dość Meredith, a właśnie wpadły mu w ręce zwoje, które mogą okazać się czymś o wiele ważniejszym w jego życiu niż jakakolwiek kobieta. Związać się z kimś mógł zawsze, ale takich odkryć jak to nie dokonuje się codziennie.

Było jasne, że los chciał, aby papirusy wpadły właśnie w ręce Theo. Na lotnisku w Bagdadzie, cały zlany potem, oddał walizkę do odprawy, postanowiwszy nie przewozić skarbu w bagażu podręcznym. Cierpiał okrutne męki, stawiając na pasie transmisyjnym walizkę, z którą być może żegnał się na zawsze, zdecydował jednak, że to mniejsze ryzyko niż trzymać zwoje przy sobie. Nie miał pojęcia, czy w poszukiwaniu niebezpiecznych przedmiotów prześwietlano wszystkie bagaże. Właściwie uważał, że tak powinno być, bo kazać pasażerom stać w kolejce, a potem prześwietlać im wyłącznie bagaż podręczny i konfiskować pastę do zębów, wydawało się czystym idiotyzmem: po co upokarzać Bogu ducha winne staruszki, wyciągając im pilniki do paznokci z zalatujących stęchlizną torebek, jeśli terrorysta może wypełnić ładunkami wybuchowymi walizkę, oddać ją podczas odprawy i tym sposobem umieścić bombę w luku samolotu? Ale wszystko jedno, niech się dzieje, co chce. Walizka poszła do odprawy.

Piętnaście minut, które musiał czekać w Atenach, zanim pojawiła się na karuzeli bagażowej, przyprawiło go niemal o taki stres jak szaleńcza ucieczka płonącymi ulicami Mosulu. Ale i tym razem los nad nim czuwał, bo walizka wjechała do hali bezpiecznie, nienaruszona. Theo od razu nadał ją do odprawy na lot do Toronto, a po przybyciu na miejsce znów denerwował się przez kwadrans, zerkając co chwila w ciemną dziurę z napisem ,,Odbiór bagażu". Jednak i tym razem walizka wróciła do niego bez przeszkód. A w środku, w stercie brudnych, przepoconych koszul, spodni i skarpetek, owinięte w wygniecioną marynarkę, spoczywało największe od kilku wieków znalezisko archeologiczne. Theo zabrał je z objętego wojną kraju, uratował (w pewnym sensie) z płomieni i przywiózł do domu.

Do domu? No, niezupełnie... A w każdym razie nie bez pewnych problemów, bo zaraz po wylądowaniu w Toronto musiał poradzić sobie z niełatwą wyprowadzką ze starego mieszkania, znaleźć jakieś nowe lokum i powstrzymać się przed fizyczną napaścią na swoją dziewczynę, która nagle okazała się jego byłą. W takich chwilach kanadyjska polityka wewnętrzna, zniechęcająca miejscową ludność do zaopatrywania się w broń palną, wydała mu się całkowicie słuszna.

- Dasz sobie radę?

Głos Lowella wyrwał go z zadumy.

- Jasne - odpowiedział, nieco zirytowany tym, że jego kolega tylko udaje współczucie, usiłując wytworzyć między nimi poufałość, jaka czasem łączy dwóch facetów.

- Masz coś do roboty?

- Oczywiście. Pracuję nad pewnym ważnym tłumaczeniem.

- Aha.

Lowell chyba mu nie uwierzył. Może sądził, że Theo po prostu kłamie, a może uważał, że mężczyzna w jego sytuacji nie powinien się zamykać w czterech ścianach jakiejś zasranej nory i bawić martwym językiem. Zapewne jego zdaniem samotny facet, któremu dziewczyna przyprawiła rogi, powinien pójść w miasto, chlać z kolegami i dymać wszystko, co mu się nawinie.

- To naprawdę bardzo poważna robota, w każdym sensie - odpowiedział Theo. - Coś mi się zdaje, że zaczynam nowe życie.

- I tak trzymać! Brawo! - zaćwierkał jego kumpel.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

Kambukka Olympus
Kambukka Lagoon

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe