REKLAMA

Czas wrzeszczących staruszków

autor: Rafał A. Ziemkiewicz
wydawnictwo: Fabryka Słów
wydanie: I, Lublin
data: 15 maja 2008
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 480
ISBN: 978-83-7574012-7

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka, I  2008.05.15

Najnowsza publicystyka autora Michnikowszczyzny. Krajobraz po 2-letniej świętej wojnie między Kaczorem a Donaldem. Nakreślony, jak to u Ziemkiewicza, bez litości, wbrew stadu i pod prąd.

Książka wyrosła z sieroctwa po POPiS-ie. Obrachunek ze spadkiem po niedoszłej koalicji, której oczekiwała połowa Polaków. Bezkompromisowa analiza przyczyn i skutków wojny partyjnych wodzów. Ocena Polski Kaczyńskich i Rydzyka oraz studniówki Tuska. Rzecz o niewinnym obliczu "likwidatora" Gilowskiej czy Rokity. I o Kaczyńskim, z którym nie wytrzyma nikt, skoro nie wytrwał nawet Dorn. To także rozliczenie z inteligencją tańczącą jak zagra medialna orkiestra. Pod dyktando jej gwiazdorów i etatowych autorytetów, z którymi drugie już dziesięciolecie od odzyskania niepodległości mocujemy się w...kisielu.

Bo zdaniem autora, życie w Polsce to pływanie w basenie napełnionym kisielem: Niby pływasz jak w wodzie, ale każdy ruch kosztuje więcej wysiłku. Jeśli człowiek nie ma wyboru, przywyka. Przestaje zwracać uwagę na ciągły opór i nie dziwi się własnemu zmęczeniu. Do momentu, aż na chwilę znajdzie się w wodzie lub choć tylko popatrzy, jak sobie radzą ci, którzy po prostu pływają.

Taką chwilą olśnienia jest dla Polaka zetknięcie się z Zachodem.

Fragment

Im więcej stykamy się z Zachodem, im więcej wyjeżdżamy i wracamy, tym lepiej sobie z tego zdajemy sprawę. To jedna z przyczyn, dla których byłem zawsze bardzo zdecydowanym zwolennikiem wstąpienia do Unii Europejskiej, mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie musi mieć do tego koszmarnego skądinąd biurotworu liberał, nie wspominając już o tych, jakie ma do niego narodowiec. Pewnie, że to wejście ma swoje ciemne strony -jedną z nich jest "drenaż mózgów", opuszczanie kraju przez najzdolniejszych i najbardziej przedsiębiorczych młodych Polaków, którym Zachód oferuje dużo lepsze możliwości rozwoju. W perspektywie dłuższego czasu nie musi on jednak mieć aż tak wielkich rozmiarów, jak się to dziś wydaje. W miarę umacniania się złotego do euro sytuacja na rynku pracy wymuszać będzie na krajowych pracodawcach lepszą ofertę finansową i Polakowi po studiach przestanie się opłacać praca w Londynie na zmywaku; podobnie będzie z wykwalifikowanymi pracownikami fizycznymi w rodzaju dekarzy czy fryzjerów Oczywiście, nie miejmy złudzeń, nie uchronimy się przed utratą pewnej grupy najlepszych - sami Anglicy obliczają, że co roku opuszcza Wyspy około czterdziestu tysięcy najzdolniejszych absolwentów ich wyższych uczelni, którzy znajdują atrakcyjną pracę w USA. To cena, jaką kraje gorzej rozwinięte płacą za swój niedorozwój w warunkach globalizacji, i płacilibyśmy ją także, nie będąc w Unii.

Ale dziś wyjazd to nie emigracja. Przenieść się w poszukiwaniu pracy z Warszawy do Dublina coraz mniej się różni od wyjazdu z Radomia do Warszawy. Nie traci się kontaktu z zostawioną tutaj rodziną, nie ma żadnych przeszkód, by wrócić, jeśli znajdzie się w kraju lepsze warunki. Polsce opłaca się ponosić ten koszt. Jej obywatele zapoznają się w ten sposób z innym, lepszym życiem, a tylko rozbudzenie w nich tęsknoty za takim życiem jest w stanie pokonać siłę społecznej inercji, która więzi nas w tym nieszczęsnym polskim kisielu.

To kwestia jakości życia, niskiej jakości życia, ujawniającej się na każdym poziomie - od spraw zupełnie trywialnych po zasadnicze. Zacznijmy od drobiazgów: pęknie ci rura w mieszkaniu, marnujesz kilka dni na użeranie się z "fachowcem", który umówi się i nie przyjdzie, potem przyjdzie pijany, rozpieprzy pół mieszkania i zniknie na tydzień. Masz ochotę kupić nowy mebel, to nie możesz po prostu wejść do sklepu i go kupić, oni mebel dopiero dla ciebie zamówią, a po miesiącu, kiedy przywiozą, okaże się, że obicie jest w innym kolorze, niż być miało, bo się komuś nie chciało dopilnować, i znowu musisz się naużerać, wyawanturować i odczekać kolejny miesiąc. Prawdziwa katastrofa zaczyna się, kiedy trzeba załatwić coś w urzędzie - a trzeba załatwiać co chwila, bo nawet wybicie we własnym domu dziury w ścianie wymaga przedstawienia projektu zaaprobowanego przez architekta z uprawnieniami i uzyskania pod nim takiego samego kompletu zezwoleń, jakby się stawiało drapacz chmur. Nie daj Boże, jeśli komuś przyszła fantazja stawiać sobie dom. To oznacza jakieś wypisy z ewidencji gruntów, jakieś zgody na przyłączenie gazu i prądu, dziesiątki okazji, żeby być czołganym przez odnośnych czynowników, którzy czasem oczywiście są ludźmi normalnymi i nie chcą nam szkodzić - ale czasem są bezczelnymi łapownikami, którym po prostu musisz dać, czego zażądają (nie zawsze w formie banalnej łapówki - niekiedy chodzi na przykład o zatrudnienie odpowiedniego kierownika budowy czy inspektora nadzoru budowlanego), bo wymęczą cię i wykończą nie do wytrzymania. A i to wszystko jeszcze nic wobec tego, co przeżyć musisz, gdy strzeli ci do głowy założyć własną firmę. Całe tygodnie zdobywania rozmaitych kretyńskich zgód, zezwoleń i rejestracji, wypełniania kwitów, potem ponad czterdzieści nękających cię przy każdej okazji kontroli, nonsensowne przepisy podatkowe i zasada pełnej uznaniowości w ich interpretowaniu - bo co innego odpiszesz od VAT-u w Łomży, a co innego w Ciechanowie. Chcesz czy nie chcesz, musisz z dziesiątkami osób dobrze żyć, uczestniczyć w wymianie przysług.

A już zupełnie fatalnie się robi, kiedy masz ambicję, aby coś osiągnąć, do czegoś dojść, mówiąc wprost - żeby zrobić karierę...

Zatrzymajmy się na chwilę, żeby nieco sprawy uporządkować. Mówię tu z pozoru o rzeczach zupełnie różnych - o marnej jakości rozmaitych usług świadczonych Polakowi i sprzedawanych mu produktów, o kłopotach z biurokracją, a zaraz mówić będę o trudności z normalnym rozwojem zawodowym i realizowaniem swoich aspiracji wedle zasady "niech zwycięża najlepszy". Z pozoru różne sprawy. Wszystkie jednak dają się sprowadzić do wspólnego mianownika - wszystkie mają jedną i tę samą przyczynę.

Dlaczego jesteśmy źle obsługiwani w sklepach i musimy użerać się o rzeczy, za które zapłaciliśmy i które się nam należą? Bo polski pracownik generalnie nie czuje się zmuszony starać. Przecież go nie wyleją. To by była straszliwa krzywda "człowieka prostego", za którym zaraz ujęliby się politycy, związki zawodowe, autorytety i opinia publiczna. Człowiek jest najważniejszy, nie jakieś tam wskaźniki ekonomiczne - innymi słowy, czy się stoi, czy się leży, się należy. Prawie każda grupa zawodowa ma w Polsce swoje przywileje i bardzo ich pilnuje - niech jej tylko spróbują coś ruszyć, zaraz będzie strajk. Swoje trzeba obronić, choćby przyszło pół Polski zdemolować.

Starać się nie musi nie tylko pracownik. Pracodawcy także nic do tego nie zmusza. Mówi się, że nastał wolny rynek, że przecież jest konkurencja - ale to prawda tylko z grubsza. Nasz teoretycznie wolny rynek w praktyce jest regulowany taką ilością zezwoleń czy koncesji i nadzorowany przez tyle instytucji kontrolnych, że na utrzymanie się na nim firmy zadowolenie konsumentów ma wpływ bardziej niż znikomy. I znowu: jakakolwiek próba zmiany rozbija się o skuteczny lobbing zainteresowanych podtrzymywaniem istniejącego stanu rzeczy, tak aby mechanizm rynkowy jak najbardziej stłumić, zminimalizować niebezpieczeństwo, że ktoś z ulicy nagle zacznie robić konkurencję i tych, z których konsumenci bądź klienci są niezadowoleni, puści z torbami.

Dlaczego jesteśmy tak wrednie traktowani przez administrację różnych szczebli? Bo ona także jest grupą zawodową zazdrośnie strzegącą swoich przywilejów. Najważniejszym z nich jest prawo do uznaniowego podejmowania decyzji. W krajach zachodnich urzędnik to ludzka maszynka działająca od-do, zobowiązana wypełniać określone procedury. Jeśli zjawia się petent spełniający takie a takie, wyszczególnione warunki, to należy mu wydać takie a takie zezwolenie w takim a takim terminie. Niewywiązanie się z obowiązków służbowych jest karane.

W naszym kręgu kulturowym natomiast urzędnik to Bóg i car. On może jakąś decyzję wydać, ale nie musi. On orzeka, jak chce, i nikt, nawet minister, nic mu nie może nakazać - choć może jego decyzję zmienić, o czym dalej. Na nie dość pokornych petentów ma od groma i trochę sposobów, a niemal każda ustawa daje mu następne. Ot, jeden z niezliczonych przykładów - ustawa o zamówieniach publicznych, zgodnie z którą urzędnik może wykluczyć z przetargu o zamówienie firmę, która "nie spełnia warunku niezbędnego zaufania". A kto ocenia, czy firma spełnia ten warunek? On. A przed kim się z tego musi tłumaczyć? Przed nikim. Więc jeśli przypadkiem jesteś, bratku, przedsiębiorcą i chcesz zarobić, to musisz z nim dobrze żyć.

Prowokacja CBA w ministerstwie rolnictwa, która wstrząsnęła polską polityką, doprowadziła do upadku rządu, przyśpieszonych wyborów i utraty władzy przez PiS, była analizowana w mediach na wszelkie możliwe sposoby, zastanawiano się, kto uprzedził Leppera i dlaczego nie dotarła do niego gotowa już walizka z pieniędzmi. Deliberowano tygodniami, czy funkcjonariusze państwowi mogą podpuszczać obywatela do popełnienia przestępstwa i czy nie powinni aby być za to ukarani (w innych krajach jakoś nie mają tego typu problemów - akurat gdy byłem w USA, któraś z tamtejszych służb wykonała podobny numer: poprzebierali się za szejków i zaoferowali jakiemuś kongresmanowi gigantyczną łapówkę za załatwienie im czegoś tam, a gdy się zgodził, zrobili mu "uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze" - i nikt, cholera, w żadnym medium nie miał najmniejszych wątpliwości, że to kongresman jest świnią, a nie tajni agenci, którzy go tak załatwili). Nie zwrócono zupełnie uwagi na rzecz najbardziej, moim zdaniem, uderzającą. Prowokacja CBA, jak pamiętamy, dotyczyła "odrolnienia" kawałka ziemi pod Mrągowem, tak aby zamiast sadzić tam buraki czy inne pszenżyto, właściciel mógł na przykład postawić motel i kosić grube pieniądze. Jeden podpis na kwitku, że niniejszym dana działka przestaje być rolną, a staje się budowlaną, powoduje z reguły wielokrotny wzrost jej ceny, jest więc wart grube miliony - rzecz oczywista, że jak Polska długa i szeroka wielu ludzi walczy z pokusą, by z owych zysków to i owo władnemu taki podpis złożyć odpalić, aby zyskać jego przychylność. Tym bardziej że przepisy, kiedy się takie odrolnienie należy, a kiedy nie, są, jak to w Polsce, dość niejasne i można je naginać na wszystkie strony. Podstawiając rzekomego biznesmena ubiegającego się o odrolnienie fikcyjnej działki, CBA poszło więc utartym tropem. Co jednak wzbudzić powinno zdumienie, a nie wzbudziło - oto okazało się, że w Polsce o zmianie urzędowej klasyfikacji jakiegoś małego kawałka ziemi na, z przeproszeniem mieszkańców pięknej skądinąd ziemi mrągowskiej, kompletnym zadupiu decyduje osobiście minister rolnictwa. Czy doprawdy nikt nie podziela mojej opinii, że jest to chore? Że minister nie powinien się zajmować duperelami, które jeśli już w ogóle muszą istnieć (bo, między nami, cały ten bałagan z różnicowaniem ziemi na orną i budowlaną jest absurdem rodzącym wyłącznie zamęt i korupcję), to powinny pozostawać w gestii urzędu gminy?

Otóż w kraju normalnym, cywilizowanym, gdyby taki przepis - to znaczy o tym odrolnianiu - tam istniał, rzecz wyglądałaby tak. Petent zgłasza się do miejscowego urzędnika, powiedzmy, mera, mer sprawdza w przepisach, czy sprawa spełnia kryteria do decyzji pozytywnej, czy odmownej, i decyzję podejmuje - a jeśli petent jest z decyzji niezadowolony, przysługuje mu prawo odwołania się do sądu. Do sądu, a nie do urzędnika stojącego ponad merem w hierarchii podległości służbowych! Choćby niezadowolony z decyzji facet dotarł ze skargą do premiera lub prezydenta republiki, ci będą " mogli tylko rozłożyć szeroko ręce i powiedzieć: a cóż ja mogę, przecież są przepisy i zgodnie z nimi ta sprawa nie wchodzi w moje kompetencje!

System istniejący w Polsce dopuszcza, że urzędnik może się mylić, ale instancją odwoławczą czyni jego zwierzchnika. Po części dlatego, że sąd musi orzekać na jakiejś podstawie, a jaka tu podstawa, gdy wszystko jest mętne i niejasne - po części zaś dlatego, że u nas się nie wierzy w system, w procedury prawne, u nas się wierzy w człowieka. No więc idzie facet do człowieka i załatwia sprawę - jak z człowiekiem.

Zresztą skoro przy tym jestem... Znam taką gminę pod Warszawą, która kilkanaście lat temu zrobiła się miejscem modnym i w rolniczym dawniej terenie jeden po drugim, najpierw przy przelotowej drodze, potem coraz bardziej w głąb pól, zaczęły na niej wyrastać mniej lub bardziej okazałe "miastowe" wille. W tej chwili właściwie od dawna już wsi tam nie ma, gdzieniegdzie widać jeszcze jakiś zagon kapusty albo chłopa koszącego trawę, ale generalnie normalne "suburbium". To znaczy nie do końca normalne - przypadkiem miałem powód zajrzeć do papierów w urzędzie gminy i stwierdzić, że wszystkie działki, na których stoją owe piękne domy, są oficjalnie nadal działkami rolnymi.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kambukka Olympus
Kambukka Lagoon

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe