REKLAMA

Gorzej niż martwy

tytuł oryg.: Sookie Stackhouse: From Dead to Worse
autor: Charlaine Harris
przekład: Ewa Wojtczak
wydawnictwo: MAG
seria: Sookie Stackhouse
wydanie: I, Warszawa
data: 18 października 2011
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 446
ISBN: 978-83-7480223-9

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka, I  2011.10.18

Społeczność nadnaturalnych z luizjańskiego Bon Temps przeżyła ostatnio wiele nieprzyjemnych zdarzeń: z jednej strony dały o sobie znać potężne siły natury, czyli niszczycielski huragan Katrina, z drugiej, aktu nienawiści dokonali ludzie, którzy podłożyli bomby w hotelu w Rhodes, gdzie odbywało się wampirze spotkanie na szczycie. Sookie Stackhouse jest bezpieczna, lecz poruszona, zaszokowana i zmęczona - z całych sił pragnie powrotu do normalności. Niestety, sytuacja stale się pogarsza. Zbyt wiele wampirów (w tym liczni przyjaciele Sookie) zginęło w Rhodes lub zmarło z powodu odniesionych tam ran. A po chłopaku telepatki, tygrysołaku Quinnie, słuch zaginął. Świat wokół zmienia się, nawet jeśli nie podoba się to wampirom czy zmiennokształtnym. W dodatku Sookie, Przyjaciółka Wilkołaczego Stada, telepatka połączona więzią krwi z przywódcą społeczności lokalnych nieumarłych, trafia w sam środek tych przemian. Grozi jej niebezpieczeństwo i śmierć oraz - nie po raz pierwszy - doświadcza zdrady ze strony kogoś, kogo pokochała. I chociaż w końcu opada bitewny kurz, a przedstawiciele różnych społeczności zawierają przymierza, świat Sookie nigdy nie będzie już taki jak przed Katriną.

Fragment

Rozdział pierwszy

Robiłam porządek w butelkach z alkoholem na składanym stole za przenośnym barem, kiedy podbiegła do mnie Halleigh Robinson. Na jej ładnej twarzyczce dostrzegłam rumieńce i ślady łez. Dziewczyna zresztą natychmiast przyciągnęła moją uwagę, ponieważ za godzinę miała brać ślub, a wciąż była w błękitnych dżinsach i koszulce z krótkimi rękawami.

- Sookie! - wysapała, obiegając kontuar i łapiąc mnie za ramię. - Musisz mi pomóc!

Wydawało mi się, że już jej pomogłam, skoro tkwiłam tutaj w stroju kelnerki zamiast w ładnej sukience, którą planowałam włożyć na ślub.

- Jasne - odparłam, sądząc, że Halleigh chce, żebym jej przyrządziła na przykład jakiegoś specjalnego drinka.

Chociaż... Gdybym wsłuchała się wcześniej w jej myśli, wiedziałabym już, że chodzi o coś zupełnie innego. Próbowałam jednak zachowywać się tutaj jak najlepiej i szaleńczo blokowałam umysł przed napływem myśli innych osób. Telepaci nie mają łatwo, szczególnie na tak intensywnych emocjonalnie imprezach jak podwójny ślub. Tyle że chciałam być tutaj gościem, a nie barmanką serwującą drinki. Niestety, wyznaczonej przez Extreme(ly Elegant) Events osobie, która miała pełnić tę funkcję, przydarzył się wypadek w drodze ze Shreveport, toteż - chociaż firma wcześniej upierała się przy własnym barmanie - ponownie poproszono Sama i mnie.

Byłam zatem trochę rozczarowana, że stoję po ,,niewłaściwej" stronie kontuaru, uznałam jednak, że mogę wyświadczyć tę przysługę pannie młodej w jej szczególny dzień.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytałam.

- Potrzebuję ciebie na moją druhnę - odparowała.

- Ach... Co takiego?

- Tiffany zasłabła, gdy pan Cumberland zrobił pierwszy cykl fotek. Odwieźli ją do szpitala!

Jak wspomniałam, do ślubu pozostała jeszcze godzina i fotograf postanowił wcześniej pstryknąć kilka grupowych ujęć. Druhny i drużbowie byli już stosownie ubrani. Cóż, Halleigh również powinna właśnie wkładać ślubną suknię, a zamiast tego stała przede mną w dżinsach, lokówkach na głowie, bez makijażu i z twarzą zalaną łzami.

Kto mógłby odmówić młodej kobiecie w takim stanie?

- Masz ten sam rozmiar co ona - ciągnęła nieszczęśliwa narzeczona. - A Tiffany prawdopodobnie będą wycinać wyrostek robaczkowy. Więc... mogłabyś przymierzyć sukienkę?

Zerknęłam na Sama, mojego szefa.

Uśmiechnął się do mnie i skinął głową.

- Idź, Sookie. Oficjalnie otwieramy dopiero po ślubie, czyli gdy zacznie się przyjęcie weselne.

Podążyłam zatem za Halleigh do Belle Rive, rezydencji Bellefleurów, która po ostatnich remontach wróciła do dawnej, przedwojennej chwały. Drewniane podłogi aż lśniły, błyszczały złocenia stojącej przy schodach harfy, podobnie jak wypolerowane srebra, wystawione na pokaz na blacie dużego kredensu w jadalni. Wszędzie dostrzegałam służących w białych strojach z misternie wyhaftowanym czarną nicią na bluzach logo ,,E(E)E". Extreme(ly Elegant) Events stała się ostatnio w Stanach Zjednoczonych główną firmą organizującą wszelkie ekskluzywne imprezy. Na widok logo poczułam ukłucie w sercu, ponieważ dla obsługującej istoty nadnaturalne filii Extreme(ly Elegant) Events pracował mój chłopak, od którego od dawna nie miałam żadnych wieści. Nie czułam jednak bólu zbyt długo, ponieważ Halleigh ciągnęła mnie szybko po schodach na piętro.

Pierwsza z brzegu sypialnia była wypełniona dość młodymi kobietami ubranymi w suknie w kolorze złota; wszystkie kręciły się wokół przyszłej szwagierki Halleigh, Portii Bellefleur. Halleigh przemknęła wraz ze mną obok nich i weszła do drugiego pokoju po lewej. Tu również tłoczyły się kobiety, tyle że młodsze od tamtych i ubrane w szyfony w ciemnym odcieniu granatu. W pomieszczeniu panował chaos, a na wielu powierzchniach zalegały prywatne stroje druhen. Pod zachodnią ścianą mieściło się stanowisko makijażowo-fryzjerskie, przy którym spokojnie stała kosmetyczka w różowym fartuchu i z lokówką w ręku.

- Dziewczyny, to jest Sookie Stackhouse - przedstawiła mnie pośpiesznie Halleigh. - Sookie, to jest moja siostra Fay, moja kuzynka Kelly, moja najlepsza przyjaciółka Sarah, moja druga najlepsza przyjaciółka Dana. A tutaj jest sukienka. Rozmiar osiem.

Zdziwiłam się, że Halleigh wykazała się przytomnością umysłu i kazała Tiffany zdjąć sukienkę druhny, zanim biedaczkę zabrano do szpitala. Cóż, panny młode są bezlitosne. W ciągu kilku minut rozebrano mnie do majtek i stanika. Cieszyłam się, że włożyłam tego dnia ładną bieliznę, ponieważ nie było czasu na skromność. Jakże skrępowana bym się czuła, gdybym musiała się zaprezentować na przykład w dziurawych babcinych gatkach! Sukienka miała podszewkę, więc nie potrzebowałam halki, co wydało mi się kolejnym szczęśliwym trafem. Znalazły się dla mnie zapasowe pończochy, które włożyłam najpierw, a później - przez głowę - sukienkę. Czasami noszę dziesiątkę (właściwie niemal przez cały czas), wstrzymywałam więc oddech, kiedy Fay zapinała zamek.

Powinnam wytrzymać, jeśli nie będę zbyt często oddychać.

- Super! - powiedziała radośnie jedna z pozostałych druhen (Dana?). - Teraz buty.

- O Boże - jęknęłam na ich widok.

Były na bardzo wysokim obcasie, ufarbowane na ciemnogranatowo, by pasowały do sukienki. Wsuwając w nie stopy, oczekiwałam bólu. Kelly (chyba) zapięła paseczki i wstałam. Wszystkie wstrzymałyśmy oddech, kiedy zrobiłam krok, potem kolejny. Buty były mniej więcej o pół rozmiaru za małe. I to było ważne ,,pół"!

- Jakoś pewnie wytrzymam do końca ślubu - bąknęłam, a wszystkie dziewczyny zaklaskały.

- Zapraszam zatem do siebie - oznajmiła pani Różowy Fartuch, więc usiadłam na krześle.

Podczas gdy ,,prawdziwe" druhny i matka Halleigh pomagały pannie młodej włożyć suknię, kosmetyczka nałożyła mi dodatkowy makijaż na mój własny i poprawiła fryzurę. Włosy mam długie i gęste, więc panią Różową czekało sporo pracy. W ostatnich trzech latach tylko nieco podcinałam włosy, które teraz sięgają mi do łopatek. Moja lokatorka, Amelia, zrobiła mi pasemka i wyszły naprawdę dobrze. Nigdy wcześniej nie miałam aż tak jasnych włosów.

Obejrzałam sobie siebie w pełnowymiarowym lustrze i wydało mi się niemożliwe, że w ledwie dwadzieścia minut ktoś mógł tak bardzo mnie przeobrazić. Z pracującej barmanki w długiej białej koszuli z marszczeniami i czarnych spodniach przemieniłam się w druhnę w ciemnogranatowej sukience, w dodatku ponad siedem centymetrów wyższą.

I wiecie co? Prezentowałam się wspaniale! W tym kolorze było mi naprawdę świetnie, zresztą, w sukience również - spódniczka lekko rozszerzała się ku dołowi, krótkie rękawy nie były zbyt obcisłe, a dekolt nie wydawał się na tyle duży, by nadawać mi zdzirowaty wygląd. Ponieważ mam naprawdę spory biust, staram się starannie dobierać stroje.

Z samouwielbienia wyrwała mnie praktyczna Dana.

- Słuchaj, mamy tu pewne zasady, których trzeba przestrzegać - oznajmiła.

Od tej chwili zatem słuchałam wszystkich wokół i posłusznie kiwałam głową. Wysłuchałam planu i znów pokiwałam głową. Dana okazała się dziewczyną ­zorganizowaną. Gdybym kiedyś zapragnęła najechać na jakieś małe państwo, właśnie Danę chciałabym mieć u swego boku.

Do czasu, aż ostrożnie zeszłyśmy po schodach (długie spódnice i wysokie obcasy to niezbyt dobre połączenie), zostałam w pełni wprowadzona w szczegóły i gotowa na pierwsze przejście między rzędami zajmowanych przez gości krzeseł.

Większość dziewczyn przed ukończeniem dwudziestu sześciu lat kilkakrotnie już była druhnami, mój przypadek jest jednak inny - Tara Thornton, jedyna moja przyjaciółka na tyle bliska, że mogłabym być jej druhną, wyszła za mąż akurat wtedy, gdy przebywałam poza miastem.

Na dole dostrzegłam gromadzące się uczestniczki drugiego ślubu. Grupa Portii miała być we wszystkim pierwsza. Dwaj panowie młodzi wraz ze swymi drużbami czekali już na dworze - i dobrze, ponieważ do ceremonii pozostało zaledwie pięć minut.

Portia Bellefleur i jej druhny były przeciętnie o siedem lat starsze niż przedstawicielki ekipy Halleigh. Portia jest starszą siostrą Andy'ego Bellefleura, detektywa policji Bon Temps i narzeczonego Halleigh. Strój Portii wydał mi się trochę przesadny (do materiału przyszyto tyle pereł, warstw koronki i cekinów, że moim zdaniem suknia mogłaby sama stać), ale cóż, to był wielki dzień Portii, a w taki dzień dziewczyna może sobie nosić, co, cholera, chce. Wszystkie jej druhny były ubrane na złoto.

Bukiety druhen oczywiście pasowały: były biało-granatowe lub żółte. ,,Nasze" bukiety w zestawieniu z ciemnogranatowymi sukienkami dawały bardzo ładny efekt.

Konsultantka ślubna, szczupła nerwowa kobieta z wielką burzą ciemnych loków, liczyła uczestników ceremonii prawie na głos. Kiedy wreszcie z zadowoleniem stwierdziła, że wszystkie niezbędne osoby są obecne, otworzyła dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na duży ceglany taras. Stąd widzieliśmy tłum gości, zwróconych plecami do nas i usadowionych na stojących w dwóch sektorach na trawniku białych składanych krzesłach; pomiędzy sektorami rozłożono wąski czerwony dywan. Ludzie patrzyli na podwyższenie, na którym pastor stał obok ołtarza przystrojonego białym obrusem i zastawionego zapalonymi już świecami. Na prawo od duchownego czekał narzeczony Portii, Glen Vick. Spoglądał na dom, czyli na nas. Glen wyglądał na bardzo, bardzo zdenerwowanego, niemniej jednak starał się uśmiechać. Drużbowie zajęli już stosowne pozycje po obu jego bokach.

,,Złote" druhny Portii wyszły na taras i - jedna po drugiej - zaczęły przechodzić przez wypielęgnowany ogród. Dzięki zapachowi weselnych kwiatów noc wydawała się słodka. Zresztą, w ogrodach Belle Rive róże kwitną nawet w październiku.

W końcu, z towarzyszeniem narastającej muzyki, Portia przekroczyła taras i doszła do początku czerwonego dywanu, a konsultantka ślubna (z niejakim wysiłkiem) podnios­ła tren jej sukni, by panna młoda nie szorowała nim po cegłach.

Pastor skinął głową, a wówczas wszyscy wstali i obrócili się, by zobaczyć triumfalny marsz Portii. Cóż, Portia czekała na tę chwilę wiele lat.

Bez przeszkód dotarła do ołtarza i wtedy przyszła kolej na naszą grupę. Kiedy przechodziłyśmy przez taras, Halleigh posłała każdej z nas zachęcającego całusa - również mnie, co było z jej strony przemiłe. Konsultantka ślubna wysyłała nas po kolei ku podwyższeniu, gdzie miałyśmy ustawić się w szeregu, to znaczy, każda przed wyznaczonym jej drużbą. Mnie przydzielono kuzyna Bellefleurów z Monroe, który naprawdę się wystraszył, gdy zobaczył, że podchodzę do niego ja, a nie Tiffany. Szłam powolnym krokiem, tak jak pouczyła mnie wcześniej Dana, a w zaciśniętej dłoni trzymałam pod pożądanym kątem otrzymany bukiecik. Uważnie obserwowałam inne druhny i nic nie umykało mojej uwagi. Bardzo chciałam sprawić się bez zarzutu.

Wszyscy na mnie patrzyli, a ja byłam tak rozdygotana, że zapomniałam zablokować umysł, toteż niepożądane myśli osób z tłumu na moment zalały mnie i kompletnie przytłoczyły.

,,Wygląda tak ładnie... Co się stało z Tiffany...? No, no, no, co za biust... Pośpieszcie się, pannice, potrzebuję drinka... Co ja tu, do diabła, robię? Czemu ta baba ciąga mnie na wszystkie śluby w gminie... Uwielbiam tort we-selny".

Nagle stanęła przede mną dziewczyna i zrobiła mi zdjęcie. Znałam ją, była to ładna wilkołaczyca nazwiskiem Maria-Star Cooper, asystentka Ala Cumberlanda, powszechnie znanego fotografa, który miał atelier w Shreveport. Uśmiechnęłam się do Marii-Star, a ona pstryknęła mi kolejne zdjęcie. Szłam dalej po dywanie i mimo uśmiechu walczyłam z wciąż atakującymi mnie myślami.

Po chwili odkryłam, że niektóre osoby nie wysyłają mi myśli, co oznaczało, że w tłumie są wampiry. Glen prosił, by ślub mógł się odbyć późnym wieczorem, ponieważ pragnął zaprosić niektórych spośród swoich co ważniejszych wampirzych klientów. Kiedy Portia przystała na to bez oporów, miałam pewność, że naprawdę kocha swego wybranka; Portia Bellefleur naprawdę nie przepada za nieumarłymi. Wręcz przeciwnie, każdy kontakt z wampirem przyprawia ją o gęsią skórkę.

Co do mnie, ogólnie rzecz biorąc, nawet lubię nieumarłych, a to dlatego, że ich mózgi są przede mną zamknięte, dzięki czemu, przebywając w towarzystwie wampirów, czuję się osobliwie zrelaksowana. No dobra, bywam przy nich spięta, ale przynajmniej nie męczy mi się umysł.

Ostatecznie dotarłam na wyznaczone mi miejsce. Wcześ-niej obserwowałam, jak druhny i drużbowie Portii i Glena ustawiają się wokół pary młodej w dwa szeregi tworzące razem kształt odwróconej litery ,,V". Teraz nasza grupa w identyczny sposób otoczyła Halleigh i Andy'ego. Stanęłam i sapnęłam z ulgą. Ponieważ nie pełniłam tu żadnej ważnej funkcji, tak naprawdę moja rola skończyła się w tym momencie. Musiałam jedynie trwać w bezruchu i udawać zainteresowaną, co nie wydało mi się zbyt trudne.

Muzyka grała na cały regulator, toteż pastor dał kolejny znak. Tłum wstał i wszyscy patrzyli teraz na drugą pannę młodą. Halleigh szła powoli ku nam. Promieniała. Wybrała dużo prostszą sukienkę niż Portia. Wyglądała bardzo młodo i bardzo słodko. Była przynajmniej pięć lat młodsza niż Andy, a może i więcej. Ojciec Halleigh, tak opalony i wysportowany jak jej matka, wbrew wcześniejszym ustaleniom wystąpił z tłumu i wziął córkę pod ramię; ponieważ Portia przeszła po dywanie sama (jako że jej ojciec od dawna nie żył), postanowiono, że Halleigh również pójdzie sama.

Nie przestając się uśmiechać, przyjrzałam się uważnie weselnikom, który obracali się powoli, podążając spojrzeniem za przechodzącą panną młodą.

Dostrzegłam w tłumie mnóstwo znajomych twarzy: nauczycieli ze szkoły podstawowej, w której uczyła Halleigh, funkcjonariuszy departamentu policji, w której służył Andy, przyjaciółki starej pani Caroline Bellefleur, która mimo problemów zdrowotnych wciąż żyła, współpracowników Portii i inne osoby zajmujące się zawodowo prawem, a także klientów Glena Vicka i księgowych. Zajęte były prawie wszystkie krzesła.

Zauważyłam kilku przedstawicieli rasy czarnej i kilkoro Mulatów, jednakże większość gości weselnych reprezentowała rasę białą. Najbledsze oblicza w tłumie należały naturalnie do wampirów. Jednego z nich znałam dobrze - Bill Compton, mój sąsiad i dawny kochanek, siedział mniej więcej w połowie grupy; miał na sobie smoking i był w nim bardzo przystojny. Bill wyglądał zresztą dob-rze w każdym ubraniu. Obok siedziała jego dziewczyna, Selah Pumphrey, pracownica agencji handlu nieruchomościami z Clarice. Wybrała na dziś bordową suknię, która ładnie podkreślała jej ciemne włosy. Widziałam może piątkę wampirów, których nie znałam, toteż uznałam ich za klientów Glena. Chociaż Glen o tym nie wiedział, na ślub przyszło sporo gości, którzy byli bardziej (lub mniej) ,,nieludzcy".

Na przykład, mój szef, Sam, który należy do nielicznych pełnokrwistych istot zmiennokształtnych, co oznacza, że potrafi przemienić się w dowolne zwierzę. Fotograf był z kolei wilkołakiem (podobnie jak jego asystentka), chociaż dla wszystkich zwyczajnych weselników był po prostu niewysokim Afroamerykaninem przy kości, ubranym w ładny garnitur i z dużym aparatem na szyi. Ja jednak wiedziałam, że Al przy pełni księżyca zmienia się w wilka, dokładnie tak samo jak Maria-Star. W tłumie znajdowało się zapewne również kilkoro innych wilkołakow, chociaż rozpoznałam tylko jedną - Amandę, rudowłosą kobietę pod czterdziestkę, właścicielkę shreveporckiego baru o nazwie ,,Psi Włos". Może firma Glena prowadziła jej księgi rachunkowe, kto wie.

Spostrzegłam też pumołaka, Calvina Norrisa. Przyszedł dziś w towarzystwie, co mnie ucieszyło, chociaż poziom mojego zachwytu zdecydowanie opadł, kiedy przyjrzałam się lepiej jego partnerce i odkryłam, że jest nią Tanya Grissom. Eee... Co ta panna robi znowu w Bon Temps?! I z jakiego powodu Calvin znalazł się na liście gości? Lubiłam go, lecz zupełnie nie potrafiłam połączyć go z młodymi parami.

Podczas gdy ja badawczo przyglądałam się osobom w tłumie, poszukując znajomych twarzy, Halleigh zajęła pozycję obok Andy'ego, a druhny i drużbowie odwrócili się w stronę pastora.

Ponieważ nie byłam emocjonalnie zaangażowana w uroczystość, zaczęłam rozmyślać o różnych swoich sprawach, a tymczasem nabożeństwo odprawiał ojciec Kempton Littrell, duchowny episkopalny, który zazwyczaj przyjeżdżał do naszego niewielkiego kościoła co dwa tygodnie. Reflektory oświetlające ogród odbijały się od okularów ojca Littrella i od jego twarzy, która wydawała się znacznie bielsza, toteż duchowny wyglądał niemal jak wampir.

Obrządek przebiegał zgodnie ze standardowym planem. O rany, jakie to szczęście, że byłam przyzwyczajona do wystawania za barem, ponieważ tu również musiałam długo stać. W dodatku w butach na wysokich obcasach! Rzadko takie wkładam, a obcasy tych miały na pewno ponad siedem centymetrów. Ponieważ mierzę metr siedemdziesiąt pięć, czułam się dziwnie. Niemniej jednak usiłowałam stać spokojnie i uzbroić się w cierpliwość.

Teraz Glen wsuwał obrączkę na palec Portii, a Portia wyglądała prawie ładnie, kiedy patrzyła w dół na ich połączone dłonie. Nigdy nie należała do moich ulubienic - ani ja do jej - ale życzyłam jej dobrze. Glen jest kościsty i ma ciemnawe, rzedniejące włosy, nosi też duże okulary. Gdybyście kręcili film i poprosili o ,,typ księgowego", pewnie przysłaliby wam właśnie Glena. Jednakże wsłuchałam się w ich myśli i wiedziałam, że on szczerze kocha Portię, a ona kocha jego.

Przestąpiłam z nogi na nogę i przeniosłam ciężar na prawą stopę.

Ojciec Littrell w tym momencie odprawił drugą ceremonię, tym razem z udziałem Halleigh i Andy'ego. Nie przestawałam się uśmiechać (nie miałam z tym kłopotów; przecież, pracując w barze, uśmiecham się przez cały czas), a równocześnie obserwowałam, jak Halleigh zostaje panią Bellefleur. Poszczęściło mi się, gdyż - chociaż śluby ­episkopalne bywają długie - obie młode pary wybrały najkrótszą możliwą formę nabożeństwa.

W końcu wybrzmiały ostatnie triumfalne tony, muzyka ucichła, nowożeńcy zniknęli w domu, a za nimi udaliśmy się my, druhny i drużbowie, choć teraz w odwrotnej kolejności. Wracając ścieżką po dywanie, czułam się autentycznie dumna z siebie, choć byłam też trochę zmęczona. Pomogłam Halleigh, gdy mnie potrzebowała, a teraz... zamierzałam bardzo szybko zdjąć te buty.

Bill przyciągnął mój wzrok i w milczeniu położył sobie rękę na sercu. Był to gest romantyczny i zupełnie dla mnie nieoczekiwany, toteż przez moment patrzyłam na wampira łagodniejszym okiem. O mało się do niego nie uśmiechnęłam, tyle że tuż u jego boku była Selah. Zresztą, akurat w tym momencie przypomniałam sobie, że Bill jest zdradzieckim draniem, i skupiłam się na bolesnej drodze do rezydencji. Sam Merlotte stał parę metrów za ostatnim rzędem krzeseł. Miał na sobie strój identyczny jak ten, który ja nosiłam jeszcze godzinę temu - białą koszulę frakową i czarne spodnie. Był odprężony i spokojny, jak to Sam. Do sytuacji dziwnie pasowała nawet jego szopa splątanych rudoblond włosów.

Posłałam mu szczery uśmiech, a on w odpowiedzi wyszczerzył do mnie zęby, po czym podniósł kciuk na znak akceptacji i chociaż mózgi zmiennokształtnych są nieco odmienne od naszych i trudno mi czytać tym osobnikom w myślach, wiedziałam, że ten mężczyzna aprobuje zarówno mój wygląd, jak i zachowanie. Ani na moment nie odwrócił ode mnie jasnoniebieskich oczu. Pracuję u niego od pięciu lat i przeważnie doskonale się dogadujemy. Sam trochę się denerwował, gdy zaczęłam się spotykać z wampirem, w końcu jednak jakoś przebolał ten fakt.

Wiedziałam, że muszę wracać za bar, i to szybko. Dogoniłam Danę.

- Kiedy mogę się przebrać? - spytałam.

- Och, mamy jeszcze sesję zdjęciową - odparła wesoło.

Podszedł do niej jej mąż i objął ją. Drugą ręką przytrzymywał ich dziecko - niemowlę ubrane w neutralny żółty kaftanik.

- Pewnie nie będę potrzebna - zauważyłam. - Przecież fotograf zrobił wam wcześniej już mnóstwo fotek, prawda? To znaczy, zanim zemdlała... tamta dziewczyna.

- Tiffany. Tak, ale zdjęć będzie więcej.

Poważnie wątpiłam, czy rodzina chce mieć zdjęcia ze mną, chociaż, z drugiej strony, moja nieobecność zachwiałaby symetrię fotografii grupowych. Odszukałam Ala Cumberlanda.

- Tak - przyznał, fotografując uśmiechnięte młode żony i ich rozpromienionych mężów. - Muszę zrobić jeszcze kilka ujęć. Zostań w tym stroju.

- Cholera! - przeklęłam, gdyż bolały mnie nogi.

- Słuchaj, Sookie, mogę zrobić tylko jedno. Sfotografuję twoją grupę jako pierwszą. Andy, Halleigh! To znaczy... pani Bellefleur! Jeśli wszyscy wyrażą zgodę, zrobię zdjęcia najpierw waszej grupie.

Portia Bellefleur-Vick nieco się zdziwiła na wieść, że jej grupa nie będzie fotografowana jako pierwsza, nie wściek­ła się jednak, pewnie dlatego, że ustawiła się do niej długa kolejka osób z gratulacjami. Podczas gdy Maria-Star uwieczniała wzruszającą scenkę, jakiś krewny wwiózł na wózku starą panią Caroline - podjechał do Portii, która pochyliła się i pocałowała babcię. Portia i Andy mieszkali z Caroline od lat, czyli od śmierci ich rodziców. Właśnie kłopoty ze zdrowiem starej pani Bellefleur już przynajmniej dwukrotnie stały się powodem przesunięcia daty obu ślubów. Zgodnie z pierwotnym planem, ceremonie miały się odbyć ubiegłej wiosny, i wówczas przyśpieszono przygotowania, ponieważ pani Caroline niedomagała. Przeszła jednak atak serca, więc datę przesunięto na czas jej rekonwalescencji, potem zaś po raz kolejny, gdy złamała biodro. Muszę powiedzieć, że jak na osobę z takimi problemami zdrowotnymi wyglądała... No cóż, prawdę mówiąc, wyglądała jak bardzo stara kobieta, która przeżyła zawał, a później złamanie biodra. Caroline była ubrana w kostium z beżowego jedwabiu, miała lekko umalowaną twarz, a śnieżnobiałe włosy ułożone we fryzurę a la Lauren Bacall. W młodości była znaną pięknością, przez całe życie - despotką, a ostatnio - sławną kucharką.

Dziś wieczorem Caroline Bellefleur była w siódmym niebie. Wreszcie pożeniła wnuki, a teraz przyjmowała wyrazy uznania. W dodatku rezydencja Belle Rive prezentowała się naprawdę spektakularnie - zresztą, dzięki wampirowi, który patrzył na nią z kompletnie niedającą się odczytać miną.

Bill Compton - bo o niego chodzi - odkrył w pewnym momencie, że jest przodkiem Bellefleurów, i anonimowo przekazał pani Caroline ogromną kwotę. Caroline bez wahania przyjęła pieniądze i chętnie je wydawała, nie miała bowiem pojęcia, że pochodzą od wampira. Uznała je za spadek po jakimś dalekim krewnym. Pomyślałam, że to prawdziwa ironia losu, ponieważ Bellefleurowie prędzej by napluli Billowi w twarz, niż mu podziękowali. Był jednak członkiem ich rodziny i cieszyłam się, że znalazł sposób, by wziąć udział w ślubie.

Wzięłam głęboki wdech, wyrzuciłam z głowy wspomnienie mrocznego spojrzenia Billa i uśmiechnęłam się do obiektywu. Zajęłam przydzielone mi miejsce w grupie druhen, przeczekałam działania fotografa, a później umknęłam patrzącemu cielęcym wzrokiem młodemu Bellefleurowi i w końcu ochoczo ruszyłam po schodach na górę, do pokoju, w którym mogłam przebrać się ponownie w strój barmanki.

Na piętrze nie było nikogo i poczułam ulgę na myśl, że wreszcie jestem sama.

Z niejakim trudem zdjęłam sukienkę i powiesiłam ją, a później usiadłam na stołku i zaczęłam rozpinać paseczki niewygodnych butów.

Usłyszałam cichy dźwięk przy drzwiach i zaskoczona podniosłam wzrok. Bill stał w wejściu z rękoma w kieszeniach, a jego skóra lekko się jarzyła. Wysunął kły.

- Próbuję się tutaj przebrać - mruknęłam.

Uznałam, że nie ma sensu udawać skromnisi, skoro widział kiedyś każdy centymetr mojego ciała.

- Nie powiedziałaś im - oznajmił.

- Że co? - sapnęłam, lecz po chwili zrozumiałam. Billowi chodziło o to, że mogłam powiedzieć Bellefleurom o łączącym ich z nim pokrewieństwie. - Nie, oczywiście że nie powiedziałam - odparłam. - Przecież prosiłeś, żebym im nie mówiła.

- Sądziłem, że mogłaś powiadomić ich o tym w gniewie.

Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym niedowierzania.

- Nie, niektórzy z nas naprawdę posiadają honor - oświadczyłam.

Bill przez minutę patrzył w dal.

- Tak a propos, wszystkie rany na twarzy ładnie ci się zagoiły - dodałam.

Gdy wybuchły bomby podłożone w Rhodes przez członków Bractwa Słońca, Bill został zmuszony do wystawienia twarzy na działanie słońca. Efekty były wówczas bardzo przykre dla oka.

- Spałem przez sześć dni - odparł. - Kiedy w końcu wstałem, zauważyłem, że większość obrażeń się zagoiła. A jeśli chodzi o twój przytyk dotyczący mojego braku honoru, nie dałaś mi szansy obrony. Bo przecież, kiedy Sophie-Anne kazała mi ciebie wytropić... byłem niechętny, Sookie. Początkowo nie chciałem nawet udawać, że pragnę związku z istotą ludzką... z kobietą. Uważałem, że to mnie zhańbi. Wszedłem do baru tylko po to, żeby zobaczyć, jak wyglądasz... kiedy nie mogłem już dłużej tego odkładać. Niestety, wieczór nie potoczył się w taki sposób, jak sobie zaplanowałem. Wyszedłem z osuszaczami i stało się to, co się stało. Ponieważ właśnie ty pośpieszyłaś mi z pomocą, uznałem tę sytuację za zrządzenie losu. Wypełniłem więc rozkaz mojej królowej. I wpadłem w pułapkę, z której nie potrafiłem uciec. Wciąż nie mogę z niej uciec...

Pułapka miłości, pomyślałam z sarkazmem. A jednak Bill był zbyt poważny i zbyt opanowany, bym ośmieliła się z niego szydzić. Tą złośliwością po prostu broniłam się przed jego słowami.

- Masz dziewczynę - wytknęłam mu. - Wróć do Selah.

Spuściłam głowę i zaczęłam odpinać pasek drugiego sandałka. Gdy wreszcie zdjęłam but i podniosłam wzrok, odkryłam, że Bill wciąż wpatruje się we mnie ciemnymi oczyma.

- Oddałbym wszystko, by znów z tobą zlegnąć - oznajmił.

Zmartwiałam, zatrzymując się w połowie zwijania pończochy z lewego uda.

Okej, przyznaję, jego słowa oszołomiły mnie, niesamowicie i na kilku różnych poziomach. Po pierwsze, zaskoczyło mnie biblijne ,,zlegnąć". Po drugie, zdumiał mnie fakt, że Compton uważa mnie za tak trudną do zapomnienia kochankę.

Cóż, może pamięta wyłącznie dziewice.

- Dziś wieczorem nie mam ochoty na wygłupy - oświadczyłam mu brutalnie. - Sam czeka na mnie przy barze, muszę mu pomóc podawać drinki. Idź już.

Wstałam i odwróciłam się do niego plecami. Włożyłam spodnie i koszulę, którą w nie wsunęłam. Wtedy nadszedł czas na czarne buty do biegania. Szybko zerknęłam w lustro, sprawdzając, czy ciągle mam na wargach szminkę, po czym odwróciłam się w stronę drzwi.

Billa nie było.

Zeszłam szerokimi schodami, wyszłam przez taras do ogrodu i wreszcie z ulgą zajęłam ponownie swoje stanowisko za barem. Nadal mnie bolały stopy. Podobnie jak miejsce w sercu zranionym przez osobnika nazwiskiem Bill Compton.

Kiedy tak pośpiesznie wracałam do swoich obowiązków, Sam popatrzył na mnie z uśmiechem. Caroline odrzuciła wprawdzie naszą prośbę, by wystawić słoik na napiwki, jednak podchodzący do baru goście już wsunęli kilka banknotów do nieużywanej wysokiej szklanki koktajlowej, więc postanowiłam, że nie będę jej ruszać.

- Wyglądałaś naprawdę ładnie w tej sukience - zauważył Sam, kiedy mieszał rum z colą.

Wręczyłam piwo nad barem i uśmiechnęłam się do starszego mężczyzny, który po nie przyszedł. Za ten uśmiech otrzymałam ogromny napiwek, toteż od razu spojrzałam w dół i odkryłam, że podczas ubierania pominęłam kilka guzików. Tak, tak, pokazywałam niezły kawałek dekoltu. Przez chwilę czułam zakłopotanie, ale w sumie uznałam, że nie prezentuję się jak puszczalska - raczej jak dziewczyna z dużym biustem. Więc dobrze, niech tak zostanie.

- Dziękuję - odparłam, modląc się, by Sam nie zauważył mojej nerwowości. - Mam nadzieję, że zachowałam się jak trzeba.

- Oczywiście, że tak - odparł tonem człowieka, któremu nawet nie przeszło przez głowę, że mogłabym w jakiejś roli popełnić gafę.

I dlatego właśnie Merlotte jest najwspanialszym szefem, jakiego kiedykolwiek miałam.

- No cóż, dobry wieczór - odezwał się ktoś nieznacznie nosowym głosem.

Uniosłam głowę znad wina, które nalewałam, i zo­baczyłam, że Tanya Grissom zajęła przestrzeń, którą bez wątpienia inna osoba spożytkowałaby znacznie lepiej. ­Towarzyszącego jej na ślubie Calvina nie dostrzegłam nigdzie w pobliżu.

- Witaj, Tanyu - zagaił Sam. - Jak się miewasz? Nie było cię u nas przez jakiś czas.

- No cóż, musiałam pozałatwiać pewne sprawy w Missisipi - odrzekła. - Ale wróciłam i zastanawiałam się, Sam, czy nie potrzebujesz przypadkiem pracownicy na część etatu.

Zacisnęłam usta i starałam się mieć zajęte ręce. Tanya podeszła do Sama, kiedy jakaś starszawa dama poprosiła mnie o tonic z plasterkiem limonki. Wręczyłam jej napój tak szybko, że wyglądała na zaskoczoną, po czym zajęłam się kolejnym klientem Sama. Od mojego szefa aż emanowało zadowolenie na widok Tanyi. Mężczyźni to czasem idioci, prawda? Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że wiedziałam o niej parę rzeczy, o których Sam nie miał pojęcia.

Następna w kolejce była Selah Pumphrey. Ależ mam dziś szczęście! Jednakże dziewczyna Billa poprosiła tylko o rum z colą.

- Jasne - odparłam, starając się nie wzdychać z ulgą, gdy przygotowywałam drinka.

- Słyszałam go - oznajmiła nagle bardzo cicho.

- Kogo słyszałaś? - spytałam, skupiona na podsłuchiwaniu rozmowy Tanyi i Sama... raz uszami, raz umysłem.

- Słyszałam, jak Bill rozmawiał z tobą wcześniej. - Ponieważ nie odpowiedziałam, kontynuowała: - Zakradłam się za nim po schodach.

- A zatem on wie, że tam byłaś - stwierdziłam w zadumie i wręczyłam dziewczynie drinka.

Przez sekundę patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma - ze strachem? A może z gniewem? Wreszcie odeszła sztywnym krokiem. Gdyby wzrok zabijał, leżałabym już na ziemi bez życia.

Tanya zaczęła się odwracać od Sama dziwnym ruchem, jak gdyby jej ciało myślało o odejściu, ale głowa ciągle rozmawiała z moim szefem. W końcu postanowiła wrócić do Calvina. Patrzyłam za nią, nie myśląc o niej zbyt ciepło.

- No cóż, to dobra wiadomość - oznajmił Sam z uśmiechem. - Tanya będzie przez jakiś czas do naszej dyspo­zycji.

Ugryzłam się w język w ostatniej chwili i zapanowałam nad pragnieniem obwieszczenia, że Tanya bardzo wyraźnie zasugerowała mu swoją dyspozycyjność.

- O tak, świetna - bąknęłam.

Na świecie jest wiele osób, które lubię. Dlaczego dwie kobiety, za którymi naprawdę nie przepadam, musiały się pojawić na tym przyjęciu dziś wieczorem? No cóż, dobrze przynajmniej, że moje stopy niemal piszczały z rozkoszy, odkąd zdjęłam zbyt małe buty na zbyt wysokich ob­casach.

Uśmiechałam się, przyrządzałam drinki i sprzątałam puste butelki. Poszłam też do pikapa Sama i rozładowałam trochę towaru. Otwierałam piwo lub wino, wycierałam plamy po rozlanych napojach, aż w pewnej chwili poczułam się niczym perpetuum mobile.

Spragnione wampiry zjawiły się przy barze w grupie. Odkorkowałam butelkę ,,Royalty Blended" - kosztownej mieszanki krwi syntetycznej i prawdziwej, europejskiej. Trzeba ją było naturalnie trzymać w lodówce i stanowiła specjalny smakołyk dla klientów Glena, który Vick osobiście zamówił. (Z wampirzych trunków lepsza była jedynie czysta royalty, która zawierała tylko ślad konserwantów). Sam ustawił dla nieumarłych szereg kieliszków do wina, a potem poprosił, żebym nalała do nich blended. Usiłowałam być wyjątkowo ostrożna, starając się nie uronić ani kropli. Merlotte wręczał kieliszki gościom. Wampiry, łącznie z Billem, zostawiały bardzo duże napiwki i szeroko się uśmiechały, gdy wznosiły kieliszki w toaście za zdrowie nowożeńców.

Po łyku ciemnego płynu okazywały zadowolenie, wysuwając kły. Niektórzy ludzie patrzyli z lekkim niepokojem na te objawy upodobania, natychmiast jednak do baru podszedł Glen, uśmiechając i kiwając głową. Dostatecznie dużo wiedział o zwyczajach nieumarłych, by nie wyciągać do żadnego z nich ręki. Zauważyłam, że nowa pani Vick nie nadskakuje przybyłym na jej ślub wampirom, chociaż zmusiła się do sztucznego uśmiechu i jednego przejścia obok ich grupki.

Jeden z nieumarłych wrócił po szklankę zwyczajnej Czystej Krwi. Podałam mu ciepły napój.

- Dziękuję ci - powiedział i wręczył mi kolejny napiwek.

Zerknęłam w otwarty portfel i zobaczyłam prawo jazdy z Nevady. Wiem, bo podczas pracy w ,,Merlotcie" widziałam mnóstwo tego typu dokumentów - stale przecież sprawdzamy dzieciaki, zanim podamy im alkohol. A zatem ów wampir przyjechał na ten ślub z daleka. Przyjrzałam mu się po raz pierwszy, a on, widząc, że zwrócił moją uwagę, złożył ręce i nieznacznie mi się pokłonił. Ponieważ czytałam kiedyś kryminał, którego akcję osadzono w Tajlandii, wiedziałam, że mam do czynienia z wai, czyli uprzejmym powitaniem praktykowanym przez buddystów... A może przez wszystkich Tajów? Tak czy owak, wampir pragnął okazać uprzejmość. Po chwili wahania wytarłam dłonie w ręczniczek, po czym złożyłam je i powieliłam jego gest. Gość wyglądał na zadowolonego.

- Nazywaj mnie Jonathanem - poprosił. - Amerykanie nie potrafią wymówić mojego prawdziwego imienia.

Chyba usłyszałam w jego głosie nutkę arogancji i pogardy, uznałam jednak, że nie sposób go winić.

- Jestem Sookie Stackhouse - odparłam.

Był niedużym mężczyzną, miał może z metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, karnację w jasnym odcieniu miedzi i bardzo czarne włosy typowe dla mieszkańców jego kraju. Cóż, wydał mi się naprawdę przystojny. Nos miał mały i szeroki, usta wydatne. Czarne oczy, bardzo czarne brwi. Jego skóra była tak gładka, że nie potrafiłam dostrzec żadnych, nawet najmniejszych porów. Lśnił lekko, jak mają w zwyczaju wampiry.

- To twój mąż? - spytał, podnosząc szklankę z krwią i przechylając głowę w kierunku Sama. Merlotte mieszał akurat dla jednej z druhen pina coladę.

- Nie, sir, to mój szef.

W tym momencie, po kolejne piwo podszedł do nas Terry Bellefleur, dalszy krewny Portii i Andy'ego. Naprawdę lubię Terry'ego, wiem jednak, że zbyt często straszliwie się upija. Dziś również był na dobrej drodze do takiego stanu. Mimo że ten weteran z Wietnamu chciał przystanąć obok nas i wypowiedzieć swoje zdanie na temat aktualnie toczonej wojny i polityki prezydenckiej w tej kwestii, ­zaprowadziłam go do innego członka rodziny Bellefleurów, jakiegoś dalekiego kuzyna z Baton Rouge, prosząc, by miał oko na Terry'ego i nie pozwolił mu odjechać pikapem.

W tym czasie wampir Jonathan nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie byłam pewna powodów jego zainteresowania, nie zaobserwowałam jednak w jego postawie czy zachowaniu agresywności ani lubieżności, a kły miał schowane. Najbezpieczniejsze jednak wydało mi się zlekceważenie go i powrót do własnych zajęć. Jeśli Jonathan z jakiejś przyczyny pragnie ze mną porozmawiać, dowiem się o tym prędzej czy później. Wolałabym ,,później".

Kiedy niosłam z pikapa Sama skrzynkę puszek coli, moją uwagę przyciągnął z kolei mężczyzna stojący samotnie w cieniu rzucanym przez ogromny zimozielony dąb rosnący na zachodniej stronie trawnika. Mężczyzna był wysoki, szczupły i nienagannie ubrany w garnitur, który wyglądał na bardzo kosztowny. W pewnej chwili przesunął się nieco do przodu - zobaczyłam jego twarz i uprzytomniłam sobie, że gość również na mnie patrzy. Zrobił na mnie dobre pierwsze wrażenie - pomyślałam, że jest ,,śliczną istotą", choć nie nazwałabym go istotą ludzką. Tak, czymkolwiek był, na pewno nie był człowiekiem. Chociaż dość wiekowy, wydał mi się naprawdę niesamowicie przystojny, a włosy, wciąż jasnozłote, miał równie długie jak ja; nosił je schludnie związane na plecach. Jego skóra wydała mi się nieznacznie pomarszczona, toteż skojarzyła mi się ze skórką wyśmienitego jabłka, które nieco zbyt długo leżało w pojemniku na owoce, trzymał się jednak niezwykle prosto i nie nosił okularów. Wspierał się na lasce, która była prosta, czarna ze złotą gałką.

Kiedy wyszedł z cienia, wampiry odwróciły się całą grupą i patrzyły na niego. A po chwili nieznacznie pochyliły głowy. Odpowiedział im lekkim ukłonem. Nieumarli zachowywali dystans, jak gdyby ów osobnik był niebezpieczny lub ich przerażał.

Zdarzenie to uznałam za bardzo dziwne, nie miałam jednak czasu się nad nim zastanowić. Wszyscy goście pragnęli wypić ostatniego darmowego drinka. Przyjęcie kończyło się bowiem i ludzie przechodzili powoli przed dom, gdzie miało się odbyć pożegnanie szczęśliwych par. Halleigh i Portia zniknęły wcześniej na piętrze rezydencji, gdzie przebrały się w stroje na wyjazd. Personel Extreme(ly Elegant) Events posprzątał już puste filiżanki i małe talerzyki, na których goście mieli ciasto lub przekąski, toteż ogród wyglądał na stosunkowo czysty.

Teraz, kiedy byliśmy mniej zajęci, Sam postanowił ze mną porozmawiać.

- Sookie, mylę się czy masz coś przeciwko Tanyi?

- Cóż, mam rzeczywiście powód, by nie darzyć jej sympatią - odparłam. - Chociaż nie jestem pewna, czy powinnam ci o tym mówić. Najwyraźniej ją lubisz.

Można by pomyśleć, że napiłam się burbona. Albo serum prawdy.

- Skoro nie chcesz z nią pracować, podaj mi ten powód - powiedział. - Chcę go usłyszeć. Jesteś moją przyjaciółką - dodał. - Szanuję twoje zdanie.

Przyjemnie usłyszeć coś takiego.

- Tanya jest ładna - zauważyłam. - Bystra i zdolna.

To były te dobre rzeczy.

- No ale?

- Zjawiła się tutaj jako szpieg - ciągnęłam. - Przysłali ją Peltowie i kazali wybadać, czy mam coś wspólnego ze zniknięciem ich córki Debbie. Pamiętasz ich wizytę w ­barze?

- Tak - przyznał. W światłach ogrodu wyglądał osobliwie. - A miałaś z tym coś wspólnego?

- Wszystko - odrzekłam ze smutkiem. - Ale w samoobronie.

- Wiem, że tak. - Wziął moją rękę, którą zaskoczona usiłowałam wyszarpnąć. - Wiem, że tak było - powtórzył i puścił moją dłoń.

Wiara Sama była jak balsam na rany, toteż ogarnęło mnie cudowne uczucie zadowolenia. Pracowałam dla Merlotte'a od długiego czasu i jego dobra opinia bardzo dużo dla mnie znaczyła. Poczułam ucisk w gardle i musiałam odchrząknąć.

- Dlatego widok Tanyi na pewno mnie dziś nie uszczęśliwił - kontynuowałam. - Nie ufałam jej od początku, a kiedy dowiedziałam się, dlaczego za pierwszym razem przyjechała do Bon Temps, naprawdę ją znielubiłam. Nie wiem, czy nadal nie pracuje dla Peltów. Poza tym przyszła tutaj z Calvinem, a mimo to podrywała ciebie.

Mój ton okazał się o wiele bardziej gniewny, niż sobie zamierzyłam.

- Och. - Sam wyglądał na zakłopotanego.

- Ale jeżeli chcesz się z nią umówić, nie zwracaj na mnie uwagi i zrób to - dorzuciłam, siląc się na lżejszy ton. - To znaczy... Przecież dziewczyna nie może być wyłącznie zła. Pewnie uważała, że postępuje właściwie, decydując się pomóc w znalezieniu informacji na temat zaginionej ­zmiennokształtnej... - Uznałam, że moje słowa zabrzmiały całkiem dobrze. I może nawet w tych stwierdzeniach było ziarenko prawdy, kto wie. - Nie muszę lubić osób, z którymi się spotykasz - dodałam, usiłując podkreślić, że nie mam do Sama żadnych praw i doskonale o tym wiem.

- Tak, ale czuję się lepiej, gdy akceptujesz moich znajomych - odparł.

- I wzajemnie - zgodziłam się ku swemu wielkiemu zaskoczeniu.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy