REKLAMA

Ostatni ork

tytuł oryg.: L?Ultimo Orco
autor: Silvana De Mari
przekład: Anna Filip
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Ostatni
wydanie: I, Warszawa
data: 17 czerwca 2009
forma: książka, okładka twarda
wymiary: 142 × 202 mm
liczba stron: 312
ISBN: 978-83-7414572-5

Dalszy ciąg przygód bohaterów Ostatniego smoka.

Walka z przerażającymi orkami trwa. Wojskiem ludzi dowodzi Kapitan Rankstrail. Tymczasem okazuje się, że Yorsh, ostatni elf, wcale nie jest niezwyciężony... Czy ktoś go pomści? Czy to możliwe, że jego żona, spodziewająca się elfiego potomka, stanie na czele armii walczącej z potworami? Juna jest odważna i umie rzucać uroki na orków, ale czy to wystarczy? Gdy ona bierze do ręki miecz Yorsha, Ranstrail wciąż walczy z orkami. Czy uda mu się ich wreszcie pokonać? Nowi bohaterowie i wciąż wielkie emocje. W świecie pełnym niespodzianek, niesamowitych postaci i fantastycznych przygód, toczy się opowieść o uczuciach jak najbardziej rzeczywistych, o wolności wyborów, przyjaźni i walce dobra ze złem. Co zwycięży?

Z recenzji Ostatniego elfa:

Pełna wdzięku, inteligentna, lekko napisana proza, która ożywa dzięki żywiołowym i oryginalnym bohaterom. Książka trzyma w napięciu, a czytelnicy nabierają pewności, że dobro i wiara - jakkolwiek słabe - przezwyciężą złość i strach.

Kirkus Reviews

Kawał dobrej fantastyki dla dzieci.

Piękna opowieść o zmianie zachodzącej w elfie i człowieku - o tym, co i jak na jej gruncie można zbudować, a co czasami należy poświęcić.

Lektura powieści Silvany De Mari to świetny sposób na oderwanie się od rzeczywistości. Polecam zarówno marzycielom, jak i twardo stąpającym po Ziemi.

z recenzji czytelnika

Fragment

1

Juna miała szczęście. Dotarłszy do tego, co wcześniej tworzyło stos pogrzebowy Yorsha, orkowie musieli podjąć decyzję o rozbiciu obozu. Usłyszała ich wrzaski i zorientowała się, że jej nie ścigają. Jechała całą noc i cały dzień. Stawała przy strumykach, aby się napić. Ogołociła drzewa z wiśni, a z opuszczonych gospodarstw zabrała marchewki i suszone jabłka. Zatrzymywała się jedynie po to, by Enstriil nie padł z wycieńczenia. Często drzemała, wycieńczona, zapadając w krótki, koszmarny sen, z którego budziła się z pełnym cierpienia szlochem. Przed nią siedziała Erbrow, milcząca i jakby otulona snem, oraz Jastrin, który płakał jeszcze przez pół nocy i robiłby to nadal, gdyby Juna, sina ze złości, nie kazała mu przestać.

Kiedy się uspokoił, znów zaczął swój monolog. Wtedy Juna zatęskniła za jego szlochem. Chłopiec znał przepowiednię Arduina: stanowiła ona cząstkę jego fragmentarycznych, aczkolwiek godnych uwagi, wiadomości z zakresu historii. Jak tylko oczy mu obeschły, począł wypytywać Junę, czy to prawda, że ona, tak jak jej przodek, umiała patrzeć w przyszłość?

Druga połowa nocy była nieprzerwanym ciągiem peanów na cześć jej jasnowidztwa.

- ...to wielkie szczęście, znać przyszłość. Nigdy nie masz wątpliwości, co robić, co powiedzieć. Nie tak jak my, maluczcy... tobie wcale się nie zdarza nie znać biegu wydarzeń! Wszystko jest w twojej głowie. Wystarczy, że zamkniesz oczy i już. Wszystko jest takie łatwe... od razu wiadome...

Jastrin był nieustępliwy, łatwo nie odpuszczał. Kiedy już znalazł jakiś temat do rozmowy, mógł tak mówić od pierwszych gwiazd wczesnego zmierzchu do brzasku, a potem od nowa, od brzasku po zmierzch, robiąc przerwy tylko na oddech.

Juna starała się zebrać myśli, lecz głos chłopca monotonnie dzwonił jej w uszach.

Znienawidziła go i przeklęła w myślach. Nie była to jednak nienawiść prawdziwa, jaką czuła do wrogów, lecz raczej irytacja, z jaką traktuje się zwykłych natrętów.

Tylko zupełny kretyn mógł uważać jej dar za błogosławieństwo. W rzeczywistości wizje były poszarpane, chaotyczne, nieprzewidywalne, prawie zawsze niezrozumiałe i sprzeczne, czasem wręcz absurdalne. Chroniły ją i pomagały jej, gdy była dzieckiem, podczas niebezpiecznej ucieczki z Yorshem, ale na ogół ich znaczenie rozszyfrowała dopiero wtedy, gdy było już za późno. Zawsze wydawały jej się raczej bezużyteczne, męczące i przytłaczające, niczym muchy w letnie popołudnie. Kiedy Yorsh wyruszył, by ostatecznie ponieść śmierć, jedyną rzeczą, jaka zajmowała umysł Juny, uniemożliwiającą jej zebranie myśli, było stado biegnących wilków.

Po szoku wywołanym przez jego śmierć, wizje stały się jeszcze bardziej niezrozumiałe i rzadsze, utraciły jakiekolwiek rozpoznawalne elementy. Yorsh powtarzał często, że magia elfów topi się w cierpieniu. Coś podobnego musiało przytrafić się i jej: odkąd małżonek zniknął gdzieś w królestwie śmierci, wszystkim, co pozostało w jej głowie, były zamazane cienie, kolorowe plamy, które wzajemnie się przenikały pośród mętnej i ciemnej mgły.

Choć za dnia świeciło słońce, Junie marzła ogolona głowa. Kobieta musiała dopiero przyzwyczaić się do braku włosów. Nadal nosiła swoją wspaniałą, misterną koronę, na której pędy bluszczu splatały się ze sobą, a złoto pokrywające żłobienia towarzyszyło błękitowi emalii. Korona lśniła swoim własnym blaskiem. Złoty naszyjnik hrabiego Daligar, który Juna nosiła na szyi, na postrzępionych łachmanach jaśniał słabiej.

Wszędzie spotykali uchodźców z hrabstwa. Nadciągali orkowie. Nie można było już uciec - przejście przez Góry Północy zostało podobno zablokowane.

Zarządcy i armii Daligar nie groziło już niebezpieczeństwo.

Dwór, powiadomiony o zagrożeniu za pomocą ogni sygnalizacyjnych, zaopatrzony w broń i z bagażami, również pospieszył w stronę Alyil, niedostępnego miasta sokoła w Górach Północy.

Pomysł wyruszenia do Daligar wciąż zdawał się Jutrzni absolutnie szalony, ale był też jedynym sensownym. Ogłuszona paplaniną Jastrina i własnym bólem, w dalszym ciągu myślała o podjętej decyzji.

Zmęczenie było tak straszne jak głód, ale żadne z tych doświadczeń nie mogło się równać z rozpaczą, którą czuła. Dzień ciągnął się w nieskończoność. Co jakiś czas Juna coś mówiła, trochę po to, by uspokoić samą siebie, a trochę, by usłyszeć własny głos.

Cały czas powtarzała to samo zdanie: ,,Będę matką dwojga żywych dzieci".

Czasem zsiadała z konia i szła pieszo, by dać Enstriilowi odpocząć. Głowy Jastrina i Erbrow kołysały się we śnie, a jej własna chętnie zrobiłaby to samo. Ponieważ Juna miała konia i koronę, na ludziach pozbawionych nadziei musiała zrobić wrażenie przewodniczki. Zdała sobie sprawę, że podążali za nią, bo nie mieli innego wyjścia.

Za każdym razem, gdy zamykała oczy, widziała tylko rozmazane cienie.

Może przyszłość nie została jeszcze zapisana, miała się dopiero rozegrać. Może po prostu dar jasnowidzenia Juny umarł razem z Yorshem.

Wreszcie wyszła z lasów. Nie odczuwała strachu, czyżby ten również minął, utonąwszy w rozpaczy? W końcu ujrzała znienawidzone Daligar. Za jej plecami przybywało ludzi. Potwierdzali oni, że minionej nocy rozbłysły ognie sygnalizacyjne. Wielu je widziało - miasto zostało powiadomione o najeździe orków. Przynajmniej wartownicy trzymali jeszcze straż.

A jednak nie wszystkich ostrzeżono. Inni uciekinierzy mówili o jakimś przeklętym elfie, który po tym, jak rozzłościł orków i podburzył ich przeciw ludziom, miał na dodatek czelność żartować sobie z całej tej sytuacji. Dzięki temu jednak, że o tym mówił, ludzie ci zdołali uciec.

Juna musiała się powstrzymać, żeby nie kląć. Kusiło ją, by chwycić za miecz i kazać opowiadającym zapłacić krwią za bzdury, które pletli.

Przypomniała sobie o wielkoduszności i szlachetności swego małżonka, który uratował tym wszystkim ludziom życie, wykorzystując ich wrogość w stosunku do jego osoby. Wspomnienie Yorsha wzbudziło w niej rozpacz, ale znów ją od siebie odpędziła, bo teraz musiała walczyć o życie dzieci, a nie dokona tego, jeśli podda się żałobie.

Daligar otaczali zdesperowani ludzie, im bliżej murów miasta, tym lepiej zorganizowani.

Musiały to być różne grupy uciekinierów. Ostatnia z nich wciąż jeszcze znajdowała się w drodze i właśnie się szykowała do rozbicia obozu. Niczym grzyby po deszczu wyrastały maleńkie schronienia, zbudowane z drewnianych kijków wbitych w ziemię i nakrywanych płaszczem. Były niższe niż człowiek, więc w środku na pewno poruszano się na czworakach. Wszędzie coś się gotowało na ognisku. Na linach rozciągniętych nad zaimprowizowanymi paleniskami suszyły się rzędy dziecięcych kaftaników.

Najwcześniejsza fala uciekinierów, która dotarła już pod mury, zorganizowała sobie chatki i maleńkie ogródki warzywne, odgrodzone od siebie rzędami pomidorów, między którymi czasem dreptał jakiś marny kurczak, mimo wszystko na tyle cenny, by miały go na oku zastępy ponurych chłopców uzbrojonych w kije. Juna zapytała o coś do jedzenia kobietę, która piekła mały podpłomyk na płytkiej patelence, poobijanej i brudnej, i poprosiła, by ta dała jej choć odrobinę ze zwykłej litości. Głód był nie do wytrzymania, a ona sama nie miała nic, co mogłaby ofiarować w zamian. Tylko tunikę, w którą była ubrana, brudną i podartą, bo przecież nie nosiła butów. W całym tym nieszczęściu jedynym pocieszeniem było to, że w noc ich uprowadzenia Erbrow poszła spać w tunice i fartuszku, razem z zabawkami w dużych, haftowanych kieszeniach. Dziewczynkę zabrano bez butów na nóżkach, ale miała na sobie wystarczająco dużo ubrań, by chroniły ją przed zimnem. Prawdziwym błogosławieństwem okazały się także zabawki, bo z szeroko otwartymi oczami, cicha i zdumiona, Erbrow mogła przynajmniej ściskać w rękach swoją małą łódkę i lalkę.

Kobieta wstała, uśmiechając się gniewnie. Już sama myśl o tym, że ktoś prosił o jej podpłomyk, nie mając nic, co mógłby dać w zamian, była obrazą i kpiną.

- A ten naszyjnik ze złota, który nosisz na szyi, moja droga? Nie wiem, komuś go ukradła, ale jak dasz mi jedną klamrę, to możemy podyskutować - powiedziała z pogardą.

Zrozpaczona i nieludzko zmęczona Juna zapomniała zarówno o swoim naszyjniku, jak i koronie. Musiała przyznać, że trudno było pozostać niezauważoną na koniu i z wszystkimi tymi ozdobami, a jednocześnie rościć sobie prawo do statusu żebraka. Teraz było już za późno. Zmusiła się, by ochłonąć i znów zacząć myśleć.

Naszyjnik został wykonany z pojedynczych płytek, połączonych ze sobą. W rzeczy samej, dałoby się go łatwo rozebrać na części. Kiedy nad tym dumała, Angkeel, do tej pory drzemiący na kolanach Erbrow, obudził się i poderwał do lotu z ochrypłym krzykiem. Zatoczył powoli koło nad jej głową, a potem usiadł na ramieniu. Juna z powrotem podniosła wzrok na kobietę, lecz ta znikła. I dopiero gdy Juna usłyszała jej głos, zobaczyła jak klęczy przed kopytami Enstriila.

- Moja pani - zawodziła - moja pani, wybaczcie mi. Błagam was. Nie gniewajcie się, jestem tylko biedną kobietą. My, biedni ludzie, nie znamy się. Nie przyjrzałam się wam dobrze. Nie widziałam korony, miecza. Nie widziałam orła. Jesteście z rodu pradawnych królów, czy tak? Przyszliście nas uratować? Zarządca uciekł. Zostaliśmy sami, opuszczeni. Dwór, żołnierze - wszyscy uciekli. Tylko my zostaliśmy, sami wśród orków. Moja pani, teraz już tylko wy... proszę was... moja pani, kim jesteście? Stoicie tu naprawdę czy jesteście zjawą przybyłą z innych czasów?

Juna wpadła w zakłopotanie.

- Nazywam się Jun... - urwała. Nie to miała powiedzieć. - Jestem Jutrznia, dziedziczka Arduina - zdołała wykrztusić. Potem głód wziął górę nad wszystkim. - Podpłomyk... - wymamrotała.

Kobieta pospieszyła, by wręczyć jej jeszcze gorący placek, a potem odeszła, kłaniając się wiele razy.

Jastrin wyjaśnił szybko szeptem:

- Starożytni królowie stoją w pradawnym pałacu Daligar. Co? Nie, nie oni naprawdę, tylko ich posągi. Yorsh tak mówi, chciałem powiedzieć: tak mówił, kiedy jeszcze żył. Wiesz, starożytni królowie mieli ogolone głowy pod koronami. Żyli w czasach trochę, jak opowiadał Yorsh, ciemnych, surowych, moim zdaniem ci królowie to banda prostaków, wieśniaków i pastuchów, którzy wkładali sobie korony na głowy, kiedy należało walczyć. A jednak byli to dzielni ludzie, dzielni wojownicy i dzielni królowie. Wtedy nie umiano jeszcze dobrze wytwarzać czegokolwiek, zwłaszcza hełmów. Spoiny przyłbic były tak ostre, że włosy się w nie wplątywały. Kiedy ktoś szedł na wojnę, golili mu głowę na łyso. To był znak, że należało walczyć. Wiesz, z tą koroną na ogolonej głowie prawdopodobnie przypominasz posągi pradawnych królów. Do tego masz jeszcze Angkeela. A właśnie tym, co odróżniało królów od pozostałych wojowników, był orzeł. Każdy król miał orła, one też muszą być na posągach. Angkeel nadaje ci odpowiedni wygląd. Szkoda, że nie mamy też jakiegoś wilka. Arduin miał jednego. Wiem te wszystkie rzeczy od Yorsha. To niesamowite, ile on wiedział i jak wspaniale potrafił opowiadać. Och, przepraszam, zapomniałem, że prosiłaś, bym nie wymawiał jego imienia.

Dla Juny dźwięk imienia Yorsha był niczym cios sztyletem, ale zdołała powstrzymać się przed uciszeniem chłopca. Musiała stać się harda, jeśli chciała, by dzieci Yorsha żyły. Musiała uczynić swe serce twardszym niż diament, bardziej wytrzymałym niż stal.

Przez chwilę podrzucała podpłomyk w dłoniach i dmuchała, by go ostudzić, a potem podzieliła się nim z Jastrinem i Erbrow. Zbliżyły się do niej jakieś obdartusy i mówiąc nieśmiało, trochę bezładnie, opowiedziały jej o tym, że prawie cały dwór, ostrzeżony przez ognie i kto wie, może też powiadomiony przez jakiegoś posłańca Zarządcy, wyruszył dzień wcześniej w kierunku Alyil, miasta sokoła, w Górach Północy.

- Pojechali sobie, wiecie, pani, wszyscy. Pani, a wy kim jesteście? Przybyliście nam pomóc?

- Pani, bez obrazy, dziwni jesteście, i to nawet bardzo, ale tutaj naprawdę nie pozostał nikt inny. Czy dowódcą miasta jesteście teraz wy?

- Pani, nie opuszczajcie nas, na dusze waszych zmarłych i naszych. Większość żołnierzy odeszła z miasta, zabrali ze sobą konie i nosze.

- Zostali tylko żołnierze przy bramach i ci na murach.

- A my, kto nas teraz obroni?

- Daligar jest puste...

- Bezbronne...

- Opuszczone. Zostawili miasto samemu sobie. Pani, tu zostały tylko mury i wy. Jesteście wojowniczką? Możecie coś zrobić?

- Pani, wybaczcie, możecie kazać i nas wpuścić do miasta, bo jak się zjawią orkowie, to tak czy inaczej, po drugiej stronie murów będzie nam lepiej...

- Pani, na dusze waszych zmarłych i naszych...

Z ustami pełnymi podpłomyka Juna zbliżyła się do fosy, w której stała mulista woda. Była zielonkawa, pokryta gęstą warstwą alg, które upodabniały ją do łąki. Sięgała wysoko. Mogła zatrzymać armię nieprzyjaciela. Monumentalny most zwodzony był opuszczony i Juna przeszła na drugą stronę.

Brama miasta była zamknięta ogromną kratą, spuszczaną z góry przez grupę żołnierzy za pomocą systemu lin na wielkim kołowrocie.

Juna spojrzała na żołnierzy, a oni na nią.

Pomyślała, że jeśli poprosi ich wystarczająco grzecznie, jeśli ubłaga, to może nawet ich przekona, by pozwolili jej wejść, i przynajmniej przez jedną noc Erbrow będzie bezpieczna.

Gdy szukała właściwych słów, błędnym wzrokiem ogarnęła pozostałych uciekinierów: były wśród nich chmary obdartych dzieci, gromady zrozpaczonych matek. Patrzyła na tę cierpiącą rzeszę i zastanawiała się, jakimi słowami wzbudzić litość żołnierzy.

Przełknęła podpłomyk, zsiadła z konia, uniosła dumnie głowę, położyła jedną dłoń na rękojeści miecza, a drugą na kracie. Po ozdobach na zbrojach spróbowała się zorientować, kto jest dowódcą, i zwróciła się do niego:

- Jestem Jutrznia, dziedziczka Arduina. Wręczono mi insygnia miasta. Podnieście kratę.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Za plecami Juny zebrał się mały tłum uciekinierów.

Desperacja musiała ogarnąć również żołnierzy. Imię Arduina rozbrzmiało niczym dźwięk rogu. Głowy się podniosły, spojrzenia ożywiły. Juna znów nabrała odwagi i powiedziała to, co należało. Teraz, gdy przywódcy, w których wierzono, odeszli, ludzie potrzebowali tylko wodza i iskry nadziei. Lata szkolenia do posłuszeństwa, najbardziej ślepego z możliwych, lata tolerancji dla okrucieństwa, najbardziej niecnego z istniejących, odebrały Daligar resztki jakiejkolwiek inteligencji i odwagi. Głupota i tchórzostwo rządziły tu niepodzielnie.

Mieszkańcy bez dowódcy, który powiedziałby im, co robić, gotowi byli tam pozostać i najzwyczajniej w świecie dać się wymordować.

Nie przyjęli do środka uciekinierów i nie podnieśli zwodzonego mostu. Musiał istnieć jakiś rozkaz, którego nikt nie śmiał złamać, bojąc się przerażających kar, za pomocą których Zarządca likwidował jakąkolwiek formę niesubordynacji, i żołnierze gotowi byli z tego powodu umrzeć, nie próbując nawet stawiać oporu.

- Hm - zaczął z trudem dowódca żołnierzy. - Jutrznio... to znaczy... pani... Ja... To nie moja wina... Widzicie... Nie mamy kluczy do miasta... Trzeba iść i poprosić o nie Marszałka Dworu... Nie można o nie prosić, nie będąc upoważnionym...

Juna pomyślała, że to wszystko na nic.

Mogłoby jej się udać, gdyby wzięła ich z zaskoczenia, ze swoją koroną na głowie, ze złotymi insygniami na szyi, z imieniem Arduina na ustach i wspaniałym biało-niebieskim orłem siedzącym na jej ramieniu.

Tymczasem oni tkwili po uszy w regulaminie.

Zbyt wiele czasu potrzeba było, by zdobyć klucze, uprawnienia, prosić o nie, czekać na decyzję o tym, czy można ich użyć.

Magiczna chwila przeminie szybko. Emocje opadną. Górę weźmie posłuszeństwo. Lada moment ktoś odgadnie, że Jutrznia to to samo co Juna, i przypomni sobie, że wisi nad nią kara śmierci.

Erbrow wraz z Jastrinem pozostała na grzbiecie Enstriila. Dziewczynka była dokładnie na wysokości ogromnej zasuwy z kutej stali. Położyła na niej swoją maleńką, pulchną dłoń, która nie miałaby nawet siły unieść klucza.

Cyk.

Zamek otworzył się z głośnym i piskliwym zgrzytem, który rozbrzmiał pośród ciszy.

Juna zdołała zachować kamienną twarz i nie okazała najmniejszej oznaki zdziwienia. Ostrzegła spojrzeniem Jastrina, by i on nie dał nic po sobie poznać i siedział cicho, przynajmniej ten jeden raz. Przyrzekła sobie, że zapamięta, iż jej córka posiada moce, które przetrwały wszystko, nawet cierpienie.

Niewzruszona powtórzyła swój rozkaz. To nie był dobry czas na uprzejmości.

- Jestem Jutrznia, dziedziczka Arduina. Wręczono mi insygnia miasta. Przybyłam walczyć wraz z Daligar. - W rzeczywistości nic z tego, co powiedziała, nie było kłamstwem. - Natychmiast podnieście kratę i pozostawcie ją uniesioną w górze, dopóki wszyscy uciekinierzy koczujący poza murami miasta nie wejdą do środka. Kiedy już będą bezpieczni, opuśćcie kratę i podnieście most zwodzony.

Rozkaz został natychmiast wykonany.

Juna weszła jako pierwsza, prowadząc za uzdę Enstriila. Jastrin i Erbrow rozglądali się wokoło szeroko otwartymi oczami, po raz pierwszy widzieli to miasto. Daligar przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy, obdrapane i wyblakłe, zaniedbane i ubogie. Ale mimo to na twarzach obydwojga malował się podziw.

Ankgeel wciąż siedział na ramieniu Juny. Był to dosyć duży, ale dodający otuchy ciężar. Bez wątpienia nowa władczyni Daligar jemu właśnie zawdzięczała sporą część swojego sukcesu.

Kiedy ostatni wóz uciekinierów znalazł się wewnątrz, krata opadła z nagłym trzaskiem, a most zwodzony uniósł się z długim zgrzytem, przerywanym hałasem łańcuchów.

W tym momencie pojawili się orkowie: całe plutony, całe armie, wszyscy razem wyszli z lasu.

Kawaleria pędząca przed nimi popisała się szarżą tyleż niepotrzebną, co komiczną, stratowała maleńki ogródek warzywny i rzędy pomidorów, po czym zatrzymała się bezładnie tuż przed fosą.

Z hord orków oblegających miasto uniosły się straszliwe okrzyki, którym odpowiedziały przekleństwa na murach.

- Pani, most zwodzony na północnej stronie wciąż jeszcze jest opuszczony - obwieścił jej jeden z halabardników. - Aby do niego dotrzeć, orkowie muszą przebyć koryto Dogonu. Jest jeszcze drewniany most pół mili stąd. Ten też mamy podnieść?

- Oczywiście - odparła Juna. - Jak tylko wpuścicie do środka wszystkich koczujących w pobliżu.

Znowu zdziwiła się, że nawet dla tak oczywistej czynności konieczne było upoważnienie albo przyzwolenie kompletnie obcej osoby, która zjawiła się ni stąd, ni zowąd i ogłosiła się dowódcą.

Została uwięziona w mieście, gzie jeszcze chwilę wcześniej chciano ją powiesić, w mieście, gdzie tchórzostwo obrońców dało się porównać jedynie do okrucieństwa i odwagi oblegających.

Modły dziękczynne podniosły się znad rzeszy uciekinierów, teraz zgromadzonych wokół studni na dolnym placu, tuż za wejściem do miasta.

Arduin przysłał jakąś dziwną istotę, która ich ocaliła.

W tym momencie Angkeel zdecydował, że dość już ma swego królewskiego bezruchu i rzucił się na tłustego kurczaka pozostawionego bez nadzoru. W końcu i tak królewska władza nowej Królowej została oficjalnie uznana i nic już nie mogło mu zagrozić.

2

Dowódca strażników Wielkiej Bramy odprowadził Junę aż do pałacu Zarządcy, który był kiedyś siedzibą królów. Zdążyła już trochę poznać tę budowlę, bo w jej podziemiach została uwięziona jako dziecko - Yorsh przybył wówczas, by ją uwolnić.

Pałac był cudaczny, dziwnie koślawy i asymetryczny, z nielicznymi, rzadko rozmieszczonymi oknami. Jutrznia przemierzyła okazałe, puste sale, surowe i głuche korytarze, proste i niezamieszkane komnaty, piękny ogród pełen kwiatów i wreszcie szerokimi schodami, całymi w kwiatach glicynii, weszła do pomieszczenia, które dowódca żołnierzy nazwał Wielką Salą Starego Tronu. Z trzech stron zamykały ją ściany, a z czwartej - otwierała się na długi taras, gdzie w równych odstępach stały ogromne kamienne posągi królów Daligar. Wszyscy trzymali w ręku miecze. Ci najdawniejsi nosili korony na ogolonych głowach, a dwaj na początku szeregu, pierwsi królowie Daligar, mieli na ramieniu orła. Sala i balkon znajdowały się na pierwszym piętrze, nad dziedzińcem, zupełnie innym niż reszta tego dziwnego i nieprzystępnego miejsca, otoczonym krużgankami, gdzie poskręcane kolumny podtrzymywały wspinające się do góry schodkowe łuki.

- Druga dynastia runiczna - wyjaśnił Jastrin.

Żołnierz przedstawił szczegółową analizę architektoniczną.

- Tam, gdzie są łuki i kolumny, to starożytna część, która historią sięga jeszcze czasów dynastii runicznych - wyjaśnił. - Niewiele po niej pozostało, bo Zarządca kazał wszystko wyburzyć i zbudować od nowa, tak jak jemu się podobało. Z wyjątkiem tego, co zostało tutaj, bo to akurat jest galeria królów, serce Daligar. Ale on i tak chciał to zmienić. To nie jego tron - dodał żołnierz, wskazując wielkie siedzisko z kamienia, bez żadnych ornamentów. - Ten należał do Arduina. Zarządca urzędował w Małej Sali Nowego Tronu, tam stał tron należący do niego.

Juna trzymała na ręku Erbrow, która zasnęła, a na ramieniu siedział jej Angkeel, także niezbyt ruchliwy. Jastrin wlókł się powoli tuż za nią.

Przemierzając długi balkon z posągami królów, ujrzała dwie postaci idące jej naprzeciw - pierwsze, jakie spotykała w pałacu. Przodem kroczył wysoki dygnitarz z podłużną twarzą, falującą brodą i długimi, białymi włosami. Miał na sobie okazałe szaty z jasnego brokatu. Za nim podążał mężczyzna równie stary, ale mały, łysy, z okrągłą twarzą, krótką brodą, ubrany w lnianą szatę przykrytą ciemną tuniką, która mimo swej wykwintności sprawiała wrażenie codziennego stroju.

Znalazłszy się przy nich, Juna stanęła.

- Miasto jest otoczone przez orków i trzeba je ratować - obwieściła. - Jestem Jutrznia, spadkobierczyni Arduina.

Znów powinszowała sobie w duchu tej mowy, która nie zawierała żadnego fałszywego ani też podważalnego stwierdzenia. Zapadła cisza. Jako pierwszy odezwał się mały starzec. Mężczyzna cały promieniał i wzruszony powitał ją głębokim, pełnym szacunku ukłonem.

- Pani - odparł - jestem Przełożonym Domu Królów i zaszczytem będzie dla mnie móc wam godnie służyć. Jeśli czegokolwiek będzie wam trzeba, mówcie. Wasza obecność... fakt, że tu przybyliście... - zawahał się, szukając właściwych słów. - Nie zostaliśmy więc sami w naszym nieszczęściu. Spadkobierca Arduina jest z nami. Wy, pani, stanowicie jedyny promyk słońca pośród ciemności tej strasznej nocy.

Ukłon drugiego, wysokiego starca, był o wiele mniej głęboki, w rzeczywistości bardziej przypominał nieznaczne skinienie głową.

- Jestem Marszałkiem Dworu, pani, i nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że nim umrę, przyjdzie mi jeszcze być świadkiem, jak Daligar oddane zostaje w ręce dowódcy, który nie ma nawet butów. Jakby niewystarczająca była hańba pozostawienia nas samym sobie, na pastwę orków.

Juna zastanawiała się, czy powinna się rozzłościć, czy raczej zachować spokój. Przełożony Domu Królów najwyraźniej zajmował się kuchniami, pilnował, by zamieciono schody, pościelono łoża i wykonano wszystkie prace, dzięki którym pałac nie zamienił się w przystań dla karaluchów, nietoperzy i szczurów. Nie wiedziała dokładnie, kim był Marszałek Dworu i czym się zajmował. Prawdopodobnie to ktoś w rodzaju doradcy. A jeśli dryblas z białą czupryną był pomocnikiem Zarządcy, jest to kolejny dobry powód, by nie mieć z nim nic wspólnego. Poza tym nie wzbudzał jej sympatii.

Tak czy inaczej, nazwał ją przynajmniej ,,panią". Pomyślała, że odłoży spór na później - może to nie był najlepszy moment, by osłabiać ich już i tak bardzo nadwątlone siły. Potem zmieniła zdanie. Jutro prawdopodobnie wszyscy już polegną. To była jej pierwsza i ostatnia noc jako dowódcy czegokolwiek. W związku z tym chciała zachowywać się jak prawdziwy król. Znów spróbowała sobie przypomnieć, jak mówili królowie, półbogowie i herosi w dramatach i tragediach, które Yorsh wymyślał, by umilić im długie letnie wieczory na plaży pod skałami. ,,Powoli", powtarzał Yorsh podczas prób. ,,Król zawsze mówi powoli. Nie musi się spieszyć, żeby zabrać rybę znad ognia czy sprawdzić sieci. Królowie nigdy nie robią nic innego oprócz tego, że są królami. Zawsze mają mnóstwo czasu".

- Daligar nie zginie jutro - odparła, wypowiadając słowa bardzo, bardzo powoli. - Nie mogłabym jednak powiedzieć tego o was. Moja cierpliwość musiała się gdzieś zagubić wraz z butami, a i tak nie było jej za wiele, nawet za najlepszych czasów. Radzę wam o tym pamiętać.

Daligar miało doczekać jutra: to było pierwsze niepewne stwierdzenie, na jakie sobie pozwoliła. Przechodząc natychmiast do bardziej praktycznej kwestii, spytała Przełożonego Domu Królów o miejsce, gdzie mogłaby położyć swoją córkę, byle tylko nie w łóżku Zarządcy. Tamten skłonił się, poprosił ją gestem, by podążyła za nim, i skierował się w głąb pałacu. Jastrin dreptał tuż za Juną, coraz bardziej zmęczony. Pochód zamykał sztywny i wyprostowany Marszałek Dworu.

Przed rzeźbionymi drzwiami minęli czterech wartowników robiących wrażenie, ale zupełnie niepotrzebnych, i weszli do pokoju w całości wyłożonego białym jedwabiem, nazywanego Małą Salą Nowego Tronu, gdzie stał fotel z intarsjowanego srebrem drewna, dawniej należący do Zarządcy. Na suknie, którym był obity, wyhaftowano złote stokrotki. Na oparciu wisiał okazały płaszcz z bardzo ciemnego błękitnego aksamitu, z misternym wzorem ze złota i pereł. Wyglądał jak falujące morze lśniące w świetle księżyca. Białe woale tworzyły wokół jakby delikatną muszelkę.

W końcu nowa władczyni została wprowadzona do ,,jej apartamentów": był to ciąg wielkich komnat, a w najgłębiej położonej z nich stało ogromne łoże z baldachimem i kominek.

Juna położyła śpiącą Erbrow na łóżku i przykryła ją kołdrą z jasnej wełny, która otuliła dziewczynkę niczym obłoczek. Wtedy Angkeel opuścił jej zmęczone ramię, by usiąść spokojnie obok dziewczynki, która nie budząc się ze snu, objęła go.

Juna pochyliła się, by pocałować swoją córkę w czoło. Najchętniej położyłaby się przy niej i spałaby tak długo, jak tylko się da, ale wiedziała, że wtedy prędzej czy później obudziliby ją orkowie.

- Zostańcie blisko dziewczynki i pilnujcie jej - powiedziała łagodnie do Przełożonego Domu Królów - a wy - zwróciła się oschle do Marszałka Dworu - chodźcie ze mną natychmiast na mury i zobaczymy, czy choć brak mi butów, zdołam ocalić to miasto kretynów, gdzie nawet rozkaz podniesienia mostów musiałam wydać ja sama.

W drzwiach Juna odwróciła się, by spojrzeć na śpiącą Erbrow.

- Teraz staniemy do walki - powiedziała do Przełożonego Domu Królów. - Ja. Ci, którzy mogą walczyć. Wszyscy. Ale wy nie. Wy zostaniecie tu na straży. Gdybym miała już nie wrócić do tego pokoju, to wy zajmiecie się moją córką i to tak, jakby była waszą własną - dodała, wskazując na Erbrow.

Przełożony Domu Królów skłonił się nisko na znak potwierdzenia.

- Chciałam powiedzieć - ciągnęła Juna, walcząc z odruchem wymiotnym i zawrotem głowy, o które przyprawiały ją te słowa - że jeśli mnie nie uda się wrócić, a orkowie tu dotrą... To znaczy... Jeśli orkowie dotrą do mojej córki... - Zawahała się, a potem zakończyła posępnie: - Nie dajcie jej im wziąć żywej.

- Zrozumiałem, moja pani - odparł tamten.

Droga obrana przez Marszałka, by poprowadzić Junę szybko na mury, wiodła przez niższą część pałacu, czyli pierwszy poziom podziemi. Był to długi szereg małych pomieszczeń, wypełnionych setkami szklanych kul z przezroczystym płynem.

- Co to takiego? - spytała Juna.

- Perfumy - powiedział obojętnie Marszałek.

- Nie wiem, czym są perfumy - odparła władczyni. Nawet Jastrin wyjątkowo zdawał się nie mieć pojęcia, o co chodzi.

Marszałek westchnął i wzniósł oczy do nieba, jakby wzywając bogów na świadków takiego barbarzyństwa.

- Zarządca - wyjaśnił - znalazł sposób przeistaczania nadmiaru owoców i zboża w nawóz do kwiatów przy pałacu Daligar.

- Nadmiaru owoców i zboża? - spytała Juna, sina ze złości. Wspomnienie nędzy i głodu z jej dwóch lat spędzonych w Domu dla Sierot towarzyszyło w jej pamięci widokowi żołnierzy ciągnących za sobą jej rodziców, którym zarzucono próbę ocalenia zbiorów wioski Astrid. Żołnierze przyszli zarekwirować zapas jako nadmiar i postawili też zarzut podejrzanej przyjaźni z elfem. - Jakiego nadmiaru owoców i zboża? Kiedy czegokolwiek nam zbywało w hrabstwie?

Marszałek dworu nie skomentował tej uwagi, która przerwała jego wypowiedź, znów westchnął i kontynuował.

- Owocami i zbożem nawozi się zwłaszcza bardzo mocno pachnące glicynie. Skomplikowana aparatura destylacyjna przekształca kwiaty w perfumy: przezroczysty płyn, łatwopalny i oczywiście pachnący, przydatny w walce z szerzącymi się zarazami. Perfumy sprzedawane są wszędzie, nawet poza granicami hrabstwa. Spora część bogactw Zarządcy pochodzi właśnie z owych transakcji.

Fakt, że ludność Daligar latami głodzono, by produkować to bezużyteczne głupstwo, nie wydawał się ani trochę dziwić czy gorszyć kościstego dworzanina. Sympatia Juny do Marszałka bynajmniej nie wzrosła.

- Łatwopalny? - spytała na koniec. - To znaczy, że się pali? Ale woda nie może się palić!

Kolejne westchnięcie.

- Przezroczysty płyn to nie woda, tylko właśnie perfumy - wyjaśnił Marszałek. - Jeśli zbliży się go do ognia, zapala się. Co więcej, jeśli jedna butelka wpadnie, tłukąc się przy tym, do kominka, w którym rozpalono ogień, płomień staje się tak gwałtowny, że dochodzi do eksplozji.

- Eks... co? - spytała Juna.

- Eksplozja, pani, to płomień, który rozprzestrzenia się z odgłosem grzmotu.

Po wyjściu z podziemi przecięli szeroki wewnętrzny dziedziniec. Ciągle w towarzystwie Jastrina, Juna wspięła się na wysoki mur i rozejrzała wokoło.

Przed wieczorem miasto było już szczelnie otoczone. Daligar lśniło w ostatnich promieniach słońca zachodzącego za Górami Ciemności, podczas gdy na wschodzie, od strony Varil, niebo wydawało się ciemne niczym stalowa płyta i ciężkie od chmur. Na jego tle mury obronne i Cytadela odcinały się, jakby były całe ze złota. Pod sinym nieboskłonem mewy wisiały nieruchomo, a ich białe skrzydła jaśniały w słońcu. Poniżej murów karmazynowe sztandary powiewały w ostatnim blasku dnia. W wodach Dogonu odbijały się słabe promienie zachodzącego słońca, zamieniając rzekę we wstęgę światła, które lśniło pośród cieni.

Dogon płynął ze wschodu na zachód: z równiny Varil kierował się w stronę Gór Ciemności, dzieląc się na dwie asymetryczne odnogi, które otaczały wyspę, gdzie wznosiło się Daligar, tworząc wokół niej naturalną fosę. Południowo-wschodni Dogon był szeroki, spokojny i prawie stał w miejscu, otoczony zaroślami, a ponad nim przebiegał monumentalny most zwodzony, który Juna przemierzyła królewskim krokiem. Północny Dogon, wąski i kamienisty, płynął z kolei wartko. Most zwodzony północnej bramy był krótki i mały.

Orkowie rozbili już obozy na brzegach rzeki. W odległości około mili od miejsc, w którym ponownie Dogon płynął jednym korytem, między Daligar a Górami Ciemności, Juna dostrzegła stary most, który umożliwiał ruch między dwoma brzegami bez konieczności przechodzenia przez miasto. Armia nieprzyjaciela zajęła go i tym sposobem pierścień oblężenia się zamknął. Żołnierze Daligar, pozostawieni sami sobie, nie wykazali nawet najmniejszej inicjatywy i nie wpadli na to, by bez rozkazu spalić ów most.

Jak wyjaśnił Jastrin, drewniany most został osłonięty dachem, zdobionym i pokrytym barwnymi płaskorzeźbami, które przedstawiały zwycięstwa sir Arduina. Tak mówił Yorsh.

Sam dźwięk imienia męża sprawiał jej ból i by je wymówić, Juna musiała naprawdę skupić wszystkie swe myśli na Erbrow i za wszelką cenę pamiętać o synu, którego w sobie nosiła. Zdołała poprosić Jastrina, by powiedział jej zupełnie spokojnie o strategii sir Arduina, by powtórzył słowo w słowo wszystko to, co on, Yorsh, mówił mu na temat stylu walki zwycięskiego Władcy Światła. Niestety, akurat jeśli chodzi o strategię sir Arduina, monolog Jastrina szybko się skończył, bo chłopak nie wiedział o tym kompletnie nic. Do tego nie doszli. Jedyne, co Yorsh zdążył mu powiedzieć, to dwa zdania, które Arduin zawsze powtarzał: ,,Będę walczył tym, co mam" i ,,Walczę tylko po to, by zwyciężyć".

Juna kazała sobie je powtórzyć, by upewnić się, że naprawdę jedynie w tych dwóch zdaniach zamykała się cała wiedza, jaką wielki przywódca miał do przekazania. Zupełnie nic dla niej nie znaczyły i na nic nie mogły się przydać.

,,Walczę tym, co mam".

,,Walczę tylko po to, by zwyciężyć".

Zdania te przypominały słowa, które jeden herszt bandy małych łobuzów wypowiada do przywódcy drugiej bandy, zanim zaczną okładać się pięściami na środku ulicy.

Ogniska obozów orków przeplatały się, tworząc nieregularne geometryczne wzory, z dzidami, na których sterczały głowy tych, co nie zdążyli uciec na czas. Żołnierze na murach rozpoznawali i wskazywali te należące do ich towarzyszy broni: do wartowników, którzy odważnie zapalili ognie, by ostrzec, że zbliżają się orkowie, a potem, z braku rozkazów pozwalających im opuścić pozycje, pilnowali już tylko ogni i czekali na pewną śmierć. Odległość była zbyt wielka, by widzieć wszystko dokładnie, lecz Juna wyobraziła sobie oczodoły, w których gałki już zaczynały się rozkładać, pokryte muchami, włosy poplamione krwią, ostatni krzyk zastygły na przeraźliwie wykrzywionych ustach.

Nawet z wysokości murów obronnych czuło się zapach obozujących orków: mieszaninę ekskrementów i zgniłego mięsa, i nawet świeży wiatr, który podtrzymywał skrzydła mew, nie potrafił odpędzić czy osłabić smrodu. Woda Dogonu była już brudna i nie nadawała się do picia. Całemu miastu pozostała jedynie głęboka studnia w pobliżu mostu zwodzonego, w strefie, która najprawdopodobniej padnie jako pierwsza.

Wciąż zgodnie z wyjaśnieniami Jastrina, który o strategiach sir Arduina nie wiedział nic, ale w kwestii zwyczajów orków był prawdziwym autorytetem, noc miała minąć spokojnie. Atak nie zacznie się przed świtem.

Orkowie, jeśli mogli wybierać, a tym razem tak było, unikali walki nocą.

W nocy nie widać pogruchotanych kości. Cierpienie, przerażenie i zgroza na twarzach czekających na śmierć są niedostrzegalne i dla podsycenia zapału towarzyszącego atakowi pozostają tylko krzyki oraz jęki konających i rannych. Za dnia świeci słońce i krew na dzidach i toporach odbija jego blask, zwielokrotniając wojenną furię. Rany ukazują się w całej swej okazałości: trzewia wypatroszonych żywcem, krew z poderżniętych gardeł, zgasłe oczy ściętych i te zwęglone spalonych żywcem.

Jedynie w razie bezwzględnej konieczności orkowie mogliby z tego wszystkiego zrezygnować, ale takiej potrzeby nie było.

- Do rana Daligar jest bezpieczne - zapewnił Jastrin. - Jeśli będziemy mieć szczęście, jutro spadnie deszcz i dostaniemy w darze jeszcze jeden dzień życia.

- Gdy pada deszcz, to nie atakują?

- Tylko jeśli bardzo im się spieszy. Nie lubią tego robić.

W tym momencie chmury zaczęły odpływać, gnane gdzieś daleko przez wiatr, który z godziny na godzinę stawał się coraz silniejszy, tak samo jak nadzieja oblężonych na deszcz.

Ostatnia, jedna jedyna noc.

- Orkowie z bagien są dobrymi pływakami i wspinaczami. Widzisz, tam, w dole? Ten stos rzeczy spiętrzonych jedna na drugiej, które nie wiadomo do czego służą? To łodzie. Używają takich lekkich łodzi, zrobionych ze skór i gałęzi. Ciągną je za sobą, gdziekolwiek idą, załadowane na małe wozy z drewna i słomy.

- W takim razie nasza fosa na nic się nie zda?

- Niezupełnie. Nie mogą wszak użyć drabin - odparł Jastrin pocieszająco.

Juna ujrzała łodzie z góry. Każda z nich mogła pomieścić kilku piechurów, a było ich naprawdę bez liku. Sama woda nie powstrzyma orków, miasto potrzebowało jakiejś wojskowej osłony. Niedaleko łodzi orkowie wznieśli wysoki pal, najpewniej posmarowany tłuszczem, który błyszczał w świetle zmierzchu.

- A to? - spytała Jutrznia.

Jastrin potrzebował chwili, by znaleźć odpowiedź.

- To do szkolenia wojowników akrobatów.

Grupa orków wspinała się na pal, trochę jak na słup szczęścia, który Jutrznia widziała raz na jarmarku.

- Widzisz? - powiedział Jastrin. - To wojownicy akrobaci.

- A więc podpływają łodziami, a potem wspinają się na mury?

- Tak, dopóki ktoś z nich nie zdoła opuścić mostów zwodzonych. Wtedy już po nas.

Jutrznia wciąż przyglądała się orkom, którzy wspinali się, a potem schodzili z powrotem, popisując się przy tym całą serią skomplikowanych ruchów, prawie jak w jakimś tańcu. Wyglądało to niczym wyzwanie rzucone śliskiemu palowi i ciężarowi, którego ich ciała wydawały się nie mieć. Juna wpatrywała się zafascynowana, nie mogąc oderwać wzroku od ich akrobacji, dopóki Jastrin nie zwrócił jej uwagi na coś innego.

Za kawalerią i piechotą tuż przed zachodem słońca, ciągnięte przez mnóstwo małych osłów, nadjechały katapulty - wielkie, czarne i straszne.

- Są używane przeciw mostom zwodzonym. Miotają rozżarzone wiązki drewna i oliwę. Nie sądzę, by przeleciały mury i dotarły do dachów domów, ale mosty z pewnością spalą, a bez mostów zwodzonych pozostaną już tylko kraty uniemożliwiające dostanie się do wewnątrz. Ale kraty, jeśli będzie ich wielu, już sobie podniosą.

Juna poczuła, jak ogarnia ją bezgraniczna rozpacz. Nie było nikogo, kto by mógł dowodzić miastem, a ona nie miała najmniejszego pojęcia, jaka strategia mogłaby zadziałać. Stojąc bez ruchu, patrzyła w dół z wysokości murów. Zbity z tropu ciszą Jastrin oddalił się od Juny, prawdopodobnie w poszukiwaniu jakiegoś bardziej przychylnego i uważnego słuchacza.

Jedynym w miarę rozsądnym planem była kapitulacja, ale - co obszernie wyjaśnił Jastrin - rozsądek nie charakteryzował bynajmniej hord, które ich oblegały.

- Tych, którzy się poddają, mordują w okropny sposób. Ci, co próbowali pertraktować, słono za to zapłacili.

- Zapłacili? Jako to ,,zapłacili"? Za co mieli zapłacić, skoro się poddali?

- Zapłacili za zniewagę, jakiej się dopuścili, pozbawiając orków przyjemności walki. Orkowie są wściekli, jeśli nie mogą walczyć. To są wojownicy, rozumiesz? Czują się oszukani, kiedy ktoś się poddaje. Złoszczą się.

- Złoszczą się? - spytała Jutrznia. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. Jastrin próbował starannie dobierać słowa, tak samo jak kiedyś Yorsh, lecz z mizernym skutkiem.

- Złoszczą się - potwierdził.

- A mnie się wydaje, że się złoszczą też wtedy, gdy ktoś usiłuje walczyć albo uciekać!

- To prawda! - przyznał Jastrin zrezygnowany. - Są bardzo drażliwi.

- Czy wiadomo ci coś na temat jakiegoś sposobu, by nie zostać zabitym przez orków?

- Oczywiście, wystarczy wcześniej wymordować się nawzajem. Była kiedyś taka twierdza, gdzie wszyscy się pozabijali. To się wydarzyło jeszcze przed królestwami elfickimi. Jej obrońcy pozbawili się nawzajem życia i kiedy orkowie wdarli się do środka, znaleźli same trupy i nie mogli już nikogo skrzywdzić.

- Kto wie, jak bardzo musieli się wtedy zezłościć - skomentowała Jutrznia. - W końcu są tacy drażliwi!

- Właśnie - odparł Jastrin, nie zrozumiawszy sarkazmu. - Ale nic już nie można było zrobić.

Prawdopodobnie nawet największy spośród królów, najpotężniejszy z wojowników, nie wpadłby na inne rozwiązanie niż to, by popełnić zbiorowe samobójstwo przed nadejściem orków; poderżnąć sobie gardło po poderżnięciu go wcześniej dzieciom, by uniknąć o wiele dłuższych i bardziej wymyślnych metod uśmiercania, jakie stosowali orkowie wobec pokonanych.

Pomysł zbiorowego samobójstwa wydał się Junie jedynym możliwym do zrealizowania i długo się nad tym zastanawiała, podczas gdy słońce schowało się za horyzontem i pierwsze gwiazdy zalśniły na zachodzie, na coraz czystszym niebie.

Ale w końcu porzuciła tę myśl, bo byłoby to najzwyklejsze tchórzostwo.

Daligar zginie, walcząc, by opóźnić marsz orków i dać czas wciąż wolnemu światu, aby się uzbroił i kontratakował. Zginą wszyscy, co do ostatniego małego dziecka, co do ostatniego zapchlonego psa, co do ostatniego parszywego kurczaka. Zdechną, walcząc, i będą bronić się najdłużej jak będą mogli.

Jej ukochana córeczka i syn, którego nosiła w łonie, zginą wraz z nią i ród elfów wygaśnie wraz z rodem Arduina, Władcy Światła. To będzie ich koniec, ale nie zachowają się jak tchórze. Nie mogą wybierać między życiem a śmiercią, ale między śmiercią ludzi a śmiercią muchy, powalonej uderzeniem dłoni w letni wieczór - tak. Każda wypuszczona strzała, każdy pokonany, zraniony czy w jakikolwiek sposób powstrzymany ork oznaczają dzień więcej dla świata ludzi, by mógł się przygotować. I podarują temu światu nie tylko czas, ale natchną go też odwagą i wiarą. Wokół ognisk obozowych, na polach bitwy, podczas bezksiężycowych nocy, kiedy wiara zaczyna się chwiać, a bezbolesna śmierć staje się pokusą, której trudno się oprzeć, ludzie będą opowiadać o Daligar, mieście, które zginęło, walcząc, stawiając opór, ulica za ulicą, dom za domem, wojownik za wojownikiem, i wtedy odwaga powróci, a nadzieja odżyje.

Juna cofnęła się, odwróciła i skierowała na schody, w stronę Małej Sali Nowego Tronu. Syn, którego nosiła, poruszył się. Zatrzymała się wzruszona. Od śmierci Yorsha po raz pierwszy się to zdarzyło. Na moment oczy Juny wypełniły się łzami.

Może nie wszystko stracone. Może przeznaczenie chciało, by to dziecko się narodziło.

Jastrin starał się dzielnie dodać odwagi, której sam nie miał, grupce chłopców i dziewcząt. Opowiadał im historię o Arduinie walczącym z orkami: na jednego jego żołnierza przypadało dziesięciu, ba, nawet nie dziesięciu, a dwudziestu, trzydziestu, stu pięciu... A Arduin rozgromił ich wszystkich podczas jednej bitwy, zmiótł niczym wielka zawierucha. Juna przerwała Jastrinowi i bardzo spokojnym głosem rozkazała wszystkim natychmiast wstać i zebrać w zbrojowni tych, którzy trzymali się na nogach na tyle, by móc walczyć z bronią w ręku. Z rozkazu Królowej Daligar, spadkobierczyni Arduina, wszystko, co mogło być rozdane, miało zostać rozdane. Każdy musiał przyjść. Nawet kobiety i dzieci. I tak nie mogło się już wydarzyć nic gorszego niż to, co zrobią orkowie po zdobyciu miasta. Zatem śmierć za śmierć. Ktokolwiek tego pragnął, miał prawo zginąć z bronią w ręku. Królowa poleciła także pospieszyć do studni i napełnić wszystkie bukłaki, garnki, dzbany oraz beczki i dać każdemu jedną manierkę czystej wody, aby przynajmniej na okres pierwszych dni walki pragnienie nikomu nie

doskwierało.

- Pierwsze dni walki - powtórzyła spokojnie. Daligar nie umrze nazajutrz o świcie.

Dzieci rozbiegły się natychmiast po całym mieście. Podczas gdy Juna udawała się do swoich apartamentów, by pożegnać Erbrow i coś wymyślić, usłyszała własne rozkazy przekazywane sobie z ust do ust. Zobaczyła rozpalane łuczywa i miasto nabierające z powrotem odwagi, ożywiające się.

Powtórzyła te same rozkazy czterem żołnierzom, którzy nadal stali przed Małą Salą Tronową, co nie miało sensu, jako że nie znajdował się tam już nikt, kogo należałoby strzec. Wartownicy trzymali halabardy w dłoniach, a głowy mieli opuszczone. Ale usłyszawszy jej słowa, spojrzeli na nią i po namyśle, nie od razu, ale jednak opuścili swe stanowisko przed monumentalnymi drzwiami z drewna i żelaza. Przynajmniej mieli znowu kogoś, kto wydawał rozkazy. Kogoś, kto miał jakiś plan; jakiś pomysł; kogoś, kto brał na siebie odpowiedzialność za podjęte decyzje.

- Mamy dowódcę.

- To kobieta.

- Lepsze to niż nic.

- I do tego jest w ciąży.

- Lepsze to niż nic.

- Do tego jeszcze w ciąży z elfem. To ona, to ta poszukiwana. Żona elfa. A my ją wzięliśmy na dowódcę.

- Z orkami u bram, może być i taka. A poza tym, jak jest w ciąży to jeszcze lepiej.

- Lepiej? To elfy to nie śmierdzące kanalie?

- Kanalie, ale potrafią robić całą masę różnych rzeczy. Ona też musi coś potrafić.

- Śmierdzące kanalie, do licha. To nie pamiętacie już tego napisu na murze, co go Zarządca kazał dłutem zdrapać?

- Mówią, że to była przepowiednia. Przepowiednia samego sir Arduina.

- Mówiła o żonie elfa. Moja szwagierka jest kuzynką jednego skryby. On mówił, że dziedziczka sir Arduina poślubi ostatniego z elfów.

- A z elfem co się w końcu stało?

- Zarządca go zabił, tak powiedział chłopiec.

- Ten na wpół kaleki?

- Tak. Powiedział też, że ten elf to był ostatnim z rodu, nawet nazywał się ,,ostatni". Wiesz, oni mieli te swoje długie imiona, tak że od razu wiedzieli, co mają w życiu robić.

- Skoro sir Arduin Zwycięzca pofatygował się, żeby pisać o tym po murach, to chyba wcale nie dla zabicia czasu i zapewnienia jakiegoś zajęcia dłutownikom.

- Kobiety w ciąży już same z siebie są trochę magiczne. Elfy były zdecydowanie magiczne. Kobiety w ciąży z elfami to czarownice i pewnie mają w sobie całe mnóstwo magii. Może czarownica rzuci jakiś czar i orkom poprawi się charakter. Albo my się staniemy dzielni i wygramy.

Jutrznia nasłuchiwała. Słowa ,,elf" i ,,czarownica" rozbrzmiały wyraźnie, ale wypowiedziano je półgłosem i bez nienawiści czy urazy, może wręcz z cieniem nadziei w głosie, a nawet z odrobiną wiary. Nagle samo słowo ,,czarownica" zniknęło i wśród wszystkich głosów, wśród wszystkich szeptów pojawiła się ,,Królowa Czarownica". Głosy jeszcze bardziej ucichły. Nadzieja rosła.

W Małej Sali Nowego Tronu nie było nikogo.

Juna położyła dłonie na rękojeści miecza Yorsha i z trudem wyciągnęła ostrze z pochwy. Broń została stworzona z myślą o kimś znacznie wyższym od niej, przede wszystkim nie dla ciężarnej kobiety: zrobiła to niezgrabnie, niemrawo i musiała wyjąć miecz dwoma pociągnięciami, oburącz.

Wreszcie się udało. Zacisnęła dłonie mocno na rękojeści miecza.

Ostrze lśniło. Odbijało światło pochodni. Odbijało twarz Juny, jej błyszczące czarne oczy. Kobieta przyjrzała się swemu odbiciu. Broń była wystarczająco lekka, by mogła się nią posługiwać: dwa długie wyżłobienia, które wyznaczały środek obu stron ostrza, dodatkowo zmniejszały jej ciężar. Liczne godziny spędzone w morzu definitywnie przydały jej ramionom siły wojownika. Nawet teraz, kiedy ciąża odbierała jej trochę mocy, mogła utrzymać miecz i walczyć.

Potem nie myślała już o niczym.

Ujrzała króla.

Wizja pojawiła się z taką gwałtownością, że Junie wydało się, jakby ktoś ją uderzył. Zachwiała się, lecz miecz pozostał w jej mocnym uścisku.

Król wypełniał jej umysł. Spoglądał na nią z wnętrza miecza. Wypełnił jej duszę. Miał na głowie jej koronę ze splatającym się bluszczem, trzymał jej własny miecz w rękach i zasiadał, silny i pewny, na kamiennym tronie. Jego plecy przykrywał płaszcz z ciemnego aksamitu wyszywanego perłami i złotem, który opadał ciężkimi fałdami, a światło i cienie przywodziły na myśl fale morskie w blasku księżyca.

Nie był to szkielet, lecz żywy człowiek, który spoglądał na nią z wnętrza jej wizji. Juna odwzajemniła spojrzenie: nie była w stanie wyraźnie widzieć. Postać króla skrywała się w półcieniu, a ona odniosła wrażenie, że jego uszy były lekko szpiczaste. Półelf? Określenie, przy całym ładunku pogardy, jaki w sobie zwierało, rozdrażniło ją i zdenerwowało. Poszukała w głowie innego określenia, lecz nie znalazła go. Do diabła: półelf. Termin był precyzyjny i w pełni oddawał istotę rzeczy.

Wystarczało wypowiedzieć go z dumą zamiast ze wstydem. Półelf. Delektowała się każdą sylabą, jakby była ona kroplą miodu. Umysł elfa i odwaga człowieka. W połowie siła ludzi, w połowie dusza elfów. Półelf. Niezwyciężony niczym półelf, silny niczym półelf. Brzmiało dobrze. Wystarczy się przyzwyczaić. Maleństwo w jej wnętrzu kopnęło. Półelf był królem siedzącym na tronie z jej mieczem i jej koroną. Król długo na nią patrzył, podczas gdy Juna czuła, jak rośnie w siłę.

Kto był tym królem? Arduin? Kto jeśli nie Arduin, Władca Światła, wielki wojownik, który rozgromił orków i odzyskał Daligar, wbrew wszelkim przewidywaniom, wbrew logice, wbrew jakimkolwiek przebłyskom zdrowego rozsądku, który każdemu innemu podpowiedziałby, aby dać za wygraną i zająć się czym innym? Arduin również musiał być półelfem.

- Arduin? - spytała szeptem Juna.

Sir przytaknął, potem figura się rozmyła, ale nie zniknęła zupełnie, pozostała w zakątku umysłu, niczym cień wspomnienia.

On nie obawiałby się orków. Wiedziałby, co robić. Pozostawił wiadomość. Dwa zdania godne herszta bandy musiały zatem mieć jakieś znaczenie wówczas i miały je także dzisiaj.

On był Władcą Światła. Światła. Światła ognia. Ogień daje światło.

Juna przestała obawiać się orków. Wiedziała już, co robić.

Zabrała z pozłacanego tronu płaszcz z ciemnego aksamitu wyszywanego perłami i złotem i owinęła się nim. Zapięła na szyi ciężką złotą klamrę. Płaszcz okazał się ciepły i lekki niczym skrzydła ptaka. Nie będzie jej przeszkadzał ani w jeździe konnej, ani w walce. Należał do króla, a ona potrzebowała czegoś, co zakryłoby jej łachmany i podkreśliło królewskość jej osoby.

Teraz to ona była jedynym królem, jakiego mieli do dyspozycji.

Od jej królewskiego majestatu zależała wszelka walka.

Królewski majestat. Delektowała się tymi słowami: stała się królem. Musiała to powtórzyć wiele razy, by przekonać samą siebie. Król to ktoś, za kogo można umrzeć.

W tragediach układanych przez Yorsha, które odgrywali na plaży Erbrow, by wypełniać czymś letnie wieczory, była zawsze rola jakiegoś wojownika lub króla. Teraz ona musi zrobić to samo: musi zagrać rolę króla wojownika i w pewnym sensie nim się stać. W najgorszym wypadku żałosna grupka jej zwolenników, których mogła zebrać, odniesie wrażenie, że podąża za królem wojownikiem, i to ją pokrzepi. Może nawet zwyciężą. Albo umrą godną śmiercią.

Juna miała koronę nasadzoną na byle jak ogoloną i nadal brudną od krwi i błota głowę. Przyjrzała się swemu odbiciu w ostrzu miecza i stwierdziła, że nie wygląda zbyt dobrze. Oderwała jeden z białych woali, które otaczały tron, i włożyła na głowę, przytrzymując go koroną tak, że jej twarz wydawała się zawieszona w powietrzu, otoczona chmurą. Spojrzenie króla znów zagubiło się w jej umyśle. Potem władca zniknął. Nadeszła pora walki.

3

Jutrznia opuściła Małą Salę Nowego Tronu. Erbrow spała i nie obudziła się, gdy jej matka pochyliła się, aby ją pocałować. Przełożony Domu Królów pilnował drzwi i ukłonił się, gdy Juna go mijała.

Królowa Czarownica wróciła na mury, lecz wcześniej przeszła przez podziemia i szybko policzyła butelki perfum - tej magicznej wody, z której rodzi się ogień - starannie poukładane jedna na drugiej: prawie dwie setki. Czuła podskórnie, że król jest przy niej. Schowanie miecza do pochwy było za trudne, a równie skomplikowane okazałoby się ponowne wyciągnięcie go, postanowiła więc trzymać broń obiema rękami. Już na murach jej spojrzenie błądziło po bezkresnych obozowiskach, które ich otaczały. Przybrała tę samą pozycję co pradawni królowie, których posągi miała za plecami.

Żołnierze już się zbierali, pełni zwątpienia, wystraszeni, niepocieszeni, ale przynajmniej z bronią w ręku. Wszyscy patrzyli na nią, wyprostowaną i czujną, okrytą okazałym płaszczem, który przypominał morze w blasku księżyca, w koronie starej jak samo miasto lśniącej nad spokojną i surową twarzą.

Miasto było w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale oni mieli króla. Korona Jutrzni połyskiwała w słabym świetle pochodni, ponad woalem, który powiewał na wietrze niczym jedyny sztandar, w tej godzinie, która mogła być ich ostatnią. Na jej płaszczu perły przeplatały się ze złotą nicią, delikatnie migocząc. Miecz także lśnił pośród ciemności bezksiężycowej nocy. Królem była kobieta i nikt już prawie nie pamiętał, by coś takiego zdarzyło się kiedykolwiek. Ale w starożytnych czasach kobiety sprawowały władzę i były nazywane królowymi. Niektóre królowe były Czarownicami.

Miasto ma teraz Królową Czarownicę.

Może jednak nie jest jeszcze zgubione.

Juna nie przepadała za Daligar. A właściwie nienawidziła go z całej duszy. To było miasto, które patrzyło obojętnie, jak wieszano jej rodziców i które w innych okolicznościach świętowałoby śmierć Yorsha. Ludzie spoglądali teraz w jej stronę z takim samym oddaniem, z jakim powitaliby jednego z bogów, który zstąpiłby z nieba, żeby kupić sobie parę funtów papryki na nędznym miejskim ryneczku. Juna wiedziała, że byli to ci sami ludzie, którzy ze szczerą radością oklaskiwaliby jej powieszenie, gdyby Zarządca nie pozostawił wszystkiego na pastwę orków i nie uciekł.

Ze wszystkich miast, za które chciałaby walczyć i umierać, Daligar było ostatnim.

Ze wszystkich ludzi, z którymi chciałaby walczyć i umierać, ci co ją otaczali, byli ostatni.

,,Walczę tym, co mam", powiedział Arduin. Ona będzie walczyć na czele ludu Daligar, bojaźliwego i tępego, którym gardziła.

Patrzyła z murów obronnych. Ostatni obłoczek został przegnany z nieba, teraz pełnego gwiazd, które lekko migotały. Noc była bezksiężycowa, lecz ogniska orków rozświetlały równinę i wzgórza, czyniąc teren doskonale widocznym: wyglądał jak ogromna mapa usiana światełkami.

Jastrin, stojący tuż obok, opowiadał Junie po kolei o różnych plemionach orków, podając dokładne opisy ich zachowań, obyczajów i historii.

Na północnym zachodzie, czterdzieści stóp za małym mostem zwodzonym przy północnej bramie, tuż za lasem wierzbowym, znajdowała się duża grupa wielkich orków z południowych równin, kompletnie upitych piwem jęczmiennym. Mieszali trunek z miodem i kozimi ekskrementami. Uważali to za prawdziwy rarytas. Miód zwiększał szybkość, z jaką działało piwo, a kozie łajno, zawierające sól, potęgowało pragnienie, i dzięki temu mogli się upijać o wiele skuteczniej. Zajadali właśnie kozę, bardzo już nieświeżą, a nawet zepsutą. Obecność robaków podwyższała jej kulinarną wartość, jak powiedział Jastrin. By uniknąć sytuacji, w której pozostaliby bez jedzenia i napojów, orkowie trzymali za ogrodzeniem stado małych kóz, które prowadzili ze sobą ze swoich ziem. Aby wyżywić zwierzęta, mieli worki z sianem, przywiązane do koni, teraz umieszczone obok ogrodzenia.

Spojrzenie Juny zatrzymało się dłużej na tych zapasach. Siano, jeśli podłoży się pod nie ogień, płonie szybko.

Pół mili na południe stacjonowali orkowie z gór, nieco mniejsi, trochę biedniejsi i brudniejsi - jeśli mogli tacy być. Ich obozowisko znajdowało się między rzeką, która się nie zapali, a skałami nadbrzeżnymi, które również nie zajmą się ogniem, lecz tuż za skałami były jałowe nieużytki, z żółtą i zeschniętą trawą, a ta pali się już bardzo dobrze. Orkowie z gór także się upili, kiepskie piwo uderzyło im do tępych głów, i chwilowo zaspokoili swoją żądzę krwi czerwonym winem. Pijani słabo się biją i nieskutecznie walczą z pożarem. Wystarczy podpalić siano dla kóz, a potem wiatr od gór, który wieje z północy, dokończy dzieła. Najeźdźcy znajdą się w potrzasku między pożarem a rzeką, mając za doradcę tylko piwo.

Im dłużej Juna patrzyła, tym bardziej rosła w niej nadzieja - odradzała się i tańczyła niczym iskry pośród płomieni.

Na tym samym brzegu rzeki, także od północnej strony, tam gdzie były zarośla, ucztowało wielkie zbiegowisko małych orków z niższych bagien. Mieli zbroje ze spłowiałej, zielonkawej skóry oraz maski i hełmy ozdobione drobnymi ostrymi kłami morskich drapieżników. Nieopodal znajdowały się małe łódki ze skóry i drewna, w których nazajutrz zaatakują. Bez nich szarża się nie powiedzie.

Mali orkowie z bagien to dobrzy pływacy, jak powiedział Jastrin. Mieli lekkie zbroje i w razie pożaru uratują się w wodach Dogonu. Wprawdzie byli bardzo liczni, ale w tym miejscu rzeka płynęła wartko. Nie wszyscy sobie poradzą w głębokiej wodzie i stracą pewnie część zbroi. Podstawową kwestią jest jednak zniszczenie łodzi.

Na wprost, na południowym brzegu, osobno i mieszając się z szumowinami, obozowała kawaleria orków. Już ona sama napawała większym przerażeniem niż wszystkie pozostałe oddziały. Kawalerzyści nie byli pijani i jedli spokojnie coś, co upolowali, prawdopodobnie dziki. W ich pobliżu stały katapulty, które nazajutrz miały spalić Daligar, prawdziwe cuda inżynierii wojskowej. Kawalerzyści znajdowali się w niedogodnym miejscu: jako że wiatr wiał od północy, należałoby podłożyć ogień od strony rzeki. Ktoś - lub coś - musiał dotrzeć z miasta do obozu orków. Eksplozja to ,,płomień, który rozprzestrzenia się z odgłosem grzmotu", jak powiedział Marszałek Dworu. Czyli wcale nie tak trudno być generałem. Wystarczy mieć odpowiednią broń i zawsze umieć dobrze ocenić pozycję wroga względem kierunku wiatru. Poniżej w ciemności powiewały sztandary. Wreszcie Juna zdała sobie sprawę, jak bardzo są długie i lekkie.

Dowódca żołnierzy przybył poinformować ją o stanie ich sił. W mieście pozostało bardzo niewielu zbrojnych: około pięćdziesiątki piechurów i pół tuzina kawalerzystów. Byli to ludzie o niskim i niedawno uzyskanym szlachectwie, którzy nie otrzymali rozkazu towarzyszenia Zarządcy w jego ostatniej wyprawie, przede wszystkim dlatego, że po prostu nikt ich tam nie potrzebował. Tak więc koni było siedem, razem z Enstriilem.

Jutrznia wydała rozkaz zbudowania całej flotylli małych tratw, na które zostaną załadowane flaszeczki perfum, po dwadzieścia na każdą. Kazała też przygotować pochodnie do podpalenia

obozowisk na południowym brzegu Dogonu. Jednocześnie Królowa poleciła rozdać pozostałe buteleczki kawalerzystom. Z nią będzie ich siedmioro. Każdy z nich weźmie około dziesięciu flaszeczek, jedną pochodnię i jeden sztandar nasączony łatwopalnym płynem.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA