REKLAMA

Joe Speedboat

tytuł oryg.: Joe Speedboot
autor: Tommy Wieringa
przekład: Małgorzata Diederen-Woźniak
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: I, Warszawa
data: 10 czerwca 2009
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 123 × 195 mm
liczba stron: 12
ISBN: 978-83-7414599-2

Czternastoletni Franek ulega tragicznemu wypadkowi i zostaje na zawsze przykuty do wózka inwalidzkiego. Kalectwo nie zabija jednak w chłopcu woli życia. Gdy Franek wychodzi ze szpitala po ponad półrocznej rekonwalescencji, poznaje nowych przyjaciół (wśród nich jest niespokojny duch Joe Speedboat), przeżywa niespodziewane przygody, po raz pierwszy w życiu się zakochuje i po raz pierwszy doznaje miłosnego zawodu. Joe Speedboat to pełna ciepła opowieść o życiu płynącym powoli niczym rzeka, nad którą leży powieściowe Lomark. Urokliwa historia o dojrzewaniu, młodzieńczych wyczynach, uczuciach. Im starsi są bohaterowie, tym bardziej zmienia się świat, który pamiętają z dzieciństwa. Nie sposób jednak się nie uśmiechnąć czy nie uronić łzy, przemierzając razem z nimi ulice holenderskiego miasteczka.

Joe Speedboat należy do tego rodzaju książek, od których trudno się oderwać.

Passionate

Książka, w której można się zakochać od pierwszej strony.

Het Parool

Fragment

przełożyła Małgorzata Diederen-Woźniak

Tytuł oryginału: Joe Speedboot

Copyright (C) 2005 Tommy Wieringa

Copyright (C) for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Copyright (C) for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Wydanie I

Warszawa 2009

Bracia wnoszą mnie do domu przez drzwi od spiżarni. Czerwone kafle pokrywa chodnik i warstwa kurzu. Widać na nich ślady stóp. Dirk i Sam wjeżdżają ze mną do kuchni, potem przez korytarz do salonu. Ustawiają mnie za wielkimi rozsuwanymi drzwiami ze szkła.

- Postaw go przed oknem - poleca Dirk. - Będzie miał co oglądać.

- Ty go postaw.

Sam zaczyna mieć wątpliwości, Dirk ich nie ma. Za głupi jest, żeby je mieć.

- Nie powinniśmy tak robić - mówi Sam.

- Sam sobie winien. Ona chyba nie myśli, że pójdę z nim tańczyć hully gully.

,,Ona" to mama. Nie żeby Dirk ją szanował, ale mama dysponuje potężną bronią - ręką taty. Głowa Sama pojawia się w zasięgu mojego wzroku.

- Zaraz wrócimy, Franek, za jakąś godzinkę.

I już ich nie ma.

No świetnie, porzucili mnie w starej ruderze jak wiązkę chrustu. Chyba po to, żebym wiedział, czego się po nich można spodziewać. Przeczuwałem to, czekałem tylko na fakty. Fakty są lepsze niż domysły. Faktem jest, że zostałem unieruchomiony w mrocznym domu, czuję jego powiew na szyi. Moje pole widzenia ogranicza się do parapetu, na którym leżą martwe muchy i kłębki kurzu wśród pajęczyn. Budzą się we mnie wszystkie lęki naraz, nie da się ich oszukać. Chcą doprowadzić mnie do krzyku, nie podoba mi się to. Potwory! Pedofile! Dranie! Pełna panika. Ale jak długo można się bać, kiedy nic się nie dzieje?

Stopniowo panika zamienia się w inne nieprzyjemne uczucie, a gdy nadal nic się nie dzieje, zaczynam się z siebie śmiać. Ale teraz naprawdę coś słychać! Przysięgam! Jakby drzwi trzasnęły czy coś upadło... Odwracam głowę, muszę się przy tym tak wysilać, że aż jęczę debilowato, zupełnie jakbym chciał czołem drzewo odsuwać. Tam, w drzwiach...

- Cześć - mówi stojąca w progu postać.

Głos chłopięcy. Patrzę pod światło padające z kuchni i widzę tylko sylwetkę na tle drzwi. Chłopak, na szczęście tylko chłopak, podchodzi do mnie. Staje przede mną i przygląda mi się, wcale niezażenowany. Jego wzrok przesuwa się po klamrach, w których uwięzione są moje stopy, po niebieskim siedzeniu - prawdziwy skaj, proszę pana - po srebrnych rurkach i dźwigni z drewnianym uchwytem z prawej strony wózka, za której pomocą można poruszać kółka z przodu i tym samym przełożyć siłę ramion na tylne koło, co umożliwia jazdę wózkiem. Zakup na wyrost, można powiedzieć. Wózek pierwsza klasa, zawsze garażowany, proszę pana. Mówią, że któregoś dnia sam będę mógł prowadzić, ale na razie nie mogę nawet zgonić muchy z czoła.

- Cześć - mówi chłopak jeszcze raz. - Nie możesz mówić?

Ma opaloną twarz, jasne oczy i włosy obcięte na pazia. Odwraca głowę i wygląda przez okno. Ogród Hovinga to czerwone główki koniczyny, pokrzywy i mak, który lubi być podziwiany, ale jak tylko się go zerwie, to zaraz więdnie.

- Zaparkowali cię tutaj, co? - mówi chłopak, patrząc w stronę Lomarku.

Ponad domami widać najwyższe krzesełka karuzeli. Kiwa głową.

- Słyszałem o tobie. Jesteś od Hermansów, z tej firmy rozbiórkowej. Mówią, że Matka Boska cudem cię uratowała. Wybacz, ale jakoś w to nie wierzę. No bo jeśli to jest cud, to jak wygląda kara, rozumiesz?

Kiwa głową, jakby zgadzał się sam ze sobą.

- Nazywam się Joe Speedboat - mówi. - Dopiero niedawno przeprowadziłem się tutaj. Mieszkamy na ulicy Achterom, wiesz, gdzie to jest?

Ma szerokie dłonie i krótkie palce. Na szerokich stopach stoi jak samuraj, o których wiem to i owo, to znaczy o samurajach. O seppuku na przykład. To rodzaj samobójstwa, dzięki któremu można ocalić swój honor. Trzeba wbić sobie mały miecz w brzuch i rozciąć go od lewej do prawej na skos. Po długości cięcia można poznać, ile ktoś miał odwagi. Ale nie o tym teraz.

Wiem, dlaczego Dirk go nie cierpi, to bije od niego na odległość: Joe nie jest bojaźliwy. Joe Speedboat, podkładaczu bomb, wyrywający całą wieś ze snu - w za krótkich spodniach i idiotycznych sandałach z wysuszonej skóry, gdzie się podziewałeś do tej pory?

- Muszę coś przynieść - mówi.

Znika z mojego pola widzenia i słyszę, jak wchodzi po schodach, a potem jego kroki na górze. Może ma tam swoją pracownię do robienia tych bomb i innych rzeczy? Control room Joego Speedboata? Kiedy wraca, trzyma w ręku zegar od pralki i dwie baterie marki Czarny Kot. Siada na parapecie i marszcząc brwi, uważnie stara się połączyć bieguny baterii, następnie przymocowuje przełącznik do zegara i ustawia go na zerze. Nagle podnosi na mnie wzrok.

- Mieliśmy pecha przy przeprowadzce - mówi z powagą w głosie. - Wypadek. Mój tata wtedy zginął.

Potem znowu pochyla się nad swoją robotą.

W Lomarku usłyszano o Joem i jego rodzinie po raz pierwszy, kiedy scania wbiła się w monumentalną fasadę schodkową domu państwa Maandag, przy ulicy Brugstraat. Ciężarówka prawie w całości zmieściła się w salonie, w którym syn Krzysztof siedział przed ekranem telewizora i grał na wideo. Krzysztof zamarł w bezruchu podczas całego zdarzenia. Najpierw dostrzegł światło reflektora, który niczym wściekłe oko przeszywał tumany kurzu i pyłu. Powoli docierało do niego, że ciężarówka wjechała do jego domu. W tej ciszy słychać było tylko ting-ting, odgłos piłeczki skaczącej po ekranie telewizora.

Na masce ciężarówki zwisał tułów mężczyzny. Ramiona opadały bezwładnie jak u stracha na wróble, który spadł z nieba. Dolna część ciała znajdowała się w kabinie, ale mężczyzna nie żył, to było oczywiste. Jednak ze środka samochodu dochodziły jeszcze oznaki życia. Drzwi z prawej strony otworzyły się powoli i Krzysztof zobaczył, że z ciężarówki wysiada chłopiec w jego wieku, jakieś dwanaście, trzynaście lat. Ubrany był w złocistą koszulę, pumpy, a na nogach miał sandały. Wyglądał tak, jakby jego rodzice postradali zmysły. Kamiennym wzrokiem rozglądał się po pokoju, okruszki tynku osypywały jego twarz i ramiona.

- Cześć - powiedział Krzysztof, trzymając jeszcze dżojstik w dłoni.

Chłopak potrząsnął głową, jakby przeleciała przez nią jakaś niemiła myśl.

- Kim jesteś? - zapytał wtedy Krzysztof.

- Nazywam się Joe, Joe Speedboat.

W ten sposób Joe, niby meteoryt, pojawił się w naszej wsi, wsi przez którą przepływa rzeka występująca z brzegów zimą, gdzie mamy stałą sieć informacyjną, po której rozchodzą się plotki, i koguta w herbie, koguta, który jakieś tysiąc lat temu przegonił bandę Normanów spod bram Lomarku, i to akurat wtedy, gdy nasi przodkowie modlili się w kościele. ,,Ino kur sie postawił" - mówimy we wsi. Coś, co trzyma innych z daleka, to nasz symbol. Ale Joe z takim hukiem znalazł się we wsi, że nic nie mogło go zatrzymać.

W wyniku tego wypadku Joe został półsierotą, bo człowiek zwisający z ciężarówki był jego ojcem. Matka leżała nieprzytomna w kabinie, a młodsza siostra, India, patrzyła prosto w podeszwy butów ojca. Krzysztof i Joe spoglądali na siebie, jakby pochodzili z różnych planet - Joe wylądował właśnie swoim pojazdem kosmicznym, a Krzysztof wyciągnął rękę, żeby nawiązać z nim pierwszy kontakt. Nastąpiło coś, co miało go uwolnić od apatii panującej we wsi, gdzie ,,ino kur sie postawił", ten znienawidzony ptak, którego można było spotkać wszędzie: na drzwiach samochodów straży pożarnej, na fasadzie ratusza, na środku rynku - w postaci odlewu z brązu. W czasie karnawału obwożono koguta na wozie, piał z ozdobnie malowanych dachówek ustawionych koło drzwi wejściowych różnych domów, a u piekarza występował w formie kogutka (babki piaskowej, posypanej płatkami muesli). Na komodach, kominkach i parapetach stały koguty ze szkła, koguty ceramiczne i koguty witraże. Na ścianach wisiały obrazy olejne z kogutami. Nasza inwencja była nieograniczona, jeśli chodzi o koguta.

Joemu oczy wychodziły na wierzch ze zdumienia, kiedy rozglądał się po domu, do którego los (czytaj: błąd kierowcy, połączony z nadmierną szybkością w obszarze zabudowanym) go zaprowadził. U niego w domu, w starym domu, który mieli zamienić na dom w Lomarku, nie było na ścianach portretów olejnych posępnych postaci, spoglądających groźnie, jakbyś coś podwędził. Zawsze jest coś do podwędzenia, więc zawsze patrzyłyby na ciebie groźnie, nie trzeba się ich obawiać, tylko raczej przyjaźnie skinąć im głową i powiedzieć: ,,Ach, panowie, a może tak pokusilibyście się o uśmiech".

Podobał mu się też kryształowy kandelabr i stary zabytkowy barek na kółkach, na którym stały kryształowe karafki Egona Maandaga, wypełnione whisky różnych marek, od Loch Lomond po Talisker. U Joego w domu stały tylko pękate butle własnej roboty wina z czarnego bzu, w kolorze głębokiej purpury, ze szklanymi rurkami, w których coś bulgotało jak w brzuchu żołądkowca. To wino zawsze albo jeszcze nie nadawało się do picia, albo było już przeterminowane. ,,Ale ma bardzo specyficzny smak, nie uważasz, kochanie?" - tak mama mawiała zwykle do taty, nigdy odwrotnie. Potem odważnie pili, a następnego dnia wylewali to świństwo do klozetu, bo ich kac przypominał stan śmierci klinicznej rosyjskich alkoholików.

Dopiero później Joe dowiedział się, że wylądował w salonie państwa Maandag, najszacowniejszej rodziny w Lomarku, właścicieli fabryki asfaltu nad rzeką. Egon Maandag zatrudniał dwadzieścia pięć osób, służącą, od czasu do czasu zaś opiekunkę do dziecka, za każdym razem z innego kraju.

A Joe tylko patrzył.

Krzysztof powiedział później, że Joe tak patrzył, żeby nie widzieć martwego mężczyzny zwisającego z auta. Kiedy w końcu jego oczy oderwały się od Krzysztofa i jego otoczenia, obejrzał się na ojca. Wyciągnął rękę i położył ją na jego zakrwawionej głowie. Pogłaskał go ostrożnie po włosach i powiedział cichutko coś, czego Krzysztof nie dosłyszał, wzruszył ramionami i podszedł do otworu, jaki ciężarówka wywierciła w ścianie domu. Przez zwały gruzu wyszedł na zewnątrz, do słońca. Wyszedł z ulicy Brugstraat, do wału powodziowego, przeszedł przez wał i poszedł w kierunku rzeki. Między wałami pasły się brykające cielaki, na drutach kolczastych wisiały kępki suchej trawy, wyglądające jak lniane brody Normanów. Zostały tam widocznie po zimowych powodziach. Joe doszedł do letnich wałów i promu nad rzeką. Usiadł przy barierce promu, wyciągnął nogi za burtę i nawet nie spojrzał, kiedy Piet Honing wyszedł ze sterówki zainkasować pieniądze za przeprawę.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Zapraszamy na zakupy

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA