Benny i Babe
tytuł oryg.: | Benny and Babe |
autor: | Eoin Colfer |
przekład: | Rafał Lisowski |
wydawnictwo: | W.A.B |
wydanie: | I, Warszawa |
data: | 14 stycznia 2009 |
forma: | książka, okładka miękka ze skrzydełkami |
wymiary: | 123 × 195 mm |
liczba stron: | 288 |
ISBN: | 978-83-7414547-3 |
Niesfornego Irlandczyka, który przeżył mnóstwo przygód w Tunezji, znamy już z książki Benny i Omar. Obecnie Benny spędza wakacje u dziadka, nad morzem. Nie zna tutaj nikogo, jego mama żyje pogrążona w świecie poezji, a młodszy brat mówi jedynie rymami, co Benny'ego doprowadza do szału. Na szczęście chłopiec ma jeszcze swoją wielką pasję - hokej na trawie. Pewnego dnia staje do rywalizacji z miejscową dziewczyną o imieniu Babe, która, jak się okazuje, ma więcej sprytu i odwagi niż on! Poza tym świetnie gra w hokeja. Po krótkiej wojnie nowi znajomi zaprzyjaźniają się i zakładają wspólny biznes - połów i sprzedaż przynęt na ryby. Pojawiają się jednak kłopoty - ktoś chce im zaszkodzić. To jednak nie jedyny problem Benny'ego. Jeszcze gorszym zagrożeniem jest sama Babe, w której główny bohater, podczas swojej pierwszej w życiu dyskoteki, zaczyna dostrzegać... dziewczynę. Jak potoczą się ich losy?
Humor, wrażliwość i szczerość - tak można scharakteryzować kolejną część przygód Benny'ego. Plus wciągająca historia i dynamiczni bohaterowie, z którymi młodzi czytelnicy utożsamią się z całą pewnością.
School Library Journal
Z recenzji poprzedniej części:
Benny i Omar to książka cudowna, pełna humoru i głęboko oddziałującej mądrości, a jednocześnie nieprzesadnie moralizująca. Pięknie zaplanowana fabuła. Połknęłyśmy ją z córką w jeden wieczór. Po Bennym i Omarze sięgniemy chyba po inne powieści Eoina Colfera:)
Kamila Waleszkiewicz,
Duncade to było najlepsze miejsce na świecie. Niewielka wioska rybacka, przycupnięta na klifach na południu hrabstwa Wexford. Nad zatoką górowała Wieża Dugana, latarnia morska nazwana tak na cześć walijskiego księdza, który wbijał miejscowym do głowy chrześcijaństwo. Turystów nie przyjmowano tu z otwartymi ramionami, a niewielka grupka osób, które co roku dostępowały zaszczytu gościny, przysięgła, że nikomu nic nie powie. Nie wszędzie plucie w fale przez murek na kei uważa się za godną rozrywkę. Benny należał do owych szczęśliwców. Ponieważ dziadek był latarnikiem, zamknięci w sobie mieszkańcy uznawali jego rodzinę za mile widzianych gości.
Chłopcy z Duncade stworzyli dwie drużyny hokeja. Nie żeby pełne czy coś, tylko ośmiu na ośmiu. Albo raczej: ośmiu chłopaków na sześciu chłopaków, dziewczynę i psa. Przyszli pod latarnię do Benny'ego, ponieważ calutkie dnie spędzał na odbijaniu piłki od ściany.
- Oki doki - powiedział Benny z szerokim, niewinnym uśmiechem.
W końcu co mogli umieć tacy wiejscy chłopacy? Pewnie cały czas biegają tylko za krowami i owcami.
- Spoko, mamo, dam im fory - zawołał ku górze krętej klatki schodowej.
Matka Benny'ego coś mruknęła, zbyt pochłonięta swym najnowszym przedsięwzięciem artystycznym, by marnować czas na używanie wobec swego najstarszego syna jakichkolwiek słów. Jessica Shaw prowadziła kółko teatralne i była prawdziwą pasjonatką. Obecnie miała bzika na punkcie poezji. Całe godziny spędzała w latarni, szukając wymyślnych słów na określenie morza i chmur.
Rany boskie, co to w ogóle za pomysł z tą poezją? - pieklił się Benny. Kot, płot i młot. Na co to komu? Jak kto chce patrzeć na morze, to niech podejdzie do okna. A jak ktoś je chce utrwalić, to niech sobie kupi aparat. Te wszystkie zgnębione fale i wściekłe chmury - to dobre dla ludzi, którzy nie nadają się do gry w hokeja, a zatem wiodą nic nieznaczącą egzystencję.
Taki na przykład młodszy brat Benny'ego, George, znany także jako Lizus. Synek mamusi w każdym calu. Wysiadywał na skałach i obcował z naturą. Benny zagroził mu kiedyś, że jego but zaobcuje z tyłkiem George'a, jeśli ten wreszcie się nie zamknie ze swoimi wierszami. Ostatnio George uwziął się na poetyckie zdania. Wszystko, co mówił ten mały kretyn, musiało się rymować. Nie odzywał się tak długo, aż nie wymyślił dobrego rymu.
- George! Chodź na herbatę!
- Drogi panie / biegnę po danie.
- Zamkniesz się wreszcie z tą swoją poezją?
- Rymować muszę / bo się uduszę.
- Ostrzegam cię. Widzisz tę pięść?
- Nie bij, okrutniku / bo narobię krzyku.
Można było od tego oszaleć. Jedyny pożytek był taki, że małego szkodnika nie uświadczyło się na meczu hokeja. George uważał sport jako taki za rozrywkę dla dzikusów.
- Żaden hokeista / z szarych komórek nie korzysta.
Benny nie był do końca pewien, co to są te szare komórki, ale kiedyś zamierzał się dowiedzieć, a wtedy strzeż się, Lizusie!
Miejscowi siedzieli na murku, żuli siano, kopali krowie placki i oddawali się innym wieśniackim zajęciom. Benny przygładził koguta na czubku głowy i podszedł do chłopaków, nonszalancko podbijając sliotar na kiju.
- Co słychować, panowie? - odezwał się tak, jak mawiali miejscowi.
- Shaw, chłopie! Fajny kij.
- Jasna sprawa, niezły kawał drewna - odparł Benny, strasznie pilnując akcentu.
Podniósł się jeden chłopak wielki jak dąb. Benny przełknął ślinę. Myślał, że on już wcześniej stał.
- Boże święty, Paudie, ale z ciebie dryblas.
Paudie miał czternaście lat, czyli był zaledwie rok starszy od Benny'ego, ale już wyrósł wysoki jak wieża kościelna.
- To chyba od tych bel siana, co je przerzucasz.
- No chyba.
Paudie miał kij do hokeja długi jak słup telefoniczny. Z pordzewiałej obręczy u jego podstawy wystawały powykrzywiane gwoździe. Jakaś ciemna plama podejrzanie przypominała krew.
- Jestem w twojej drużynie, co?
- No chyba.
Benny odetchnął z ulgą.
- Dobra jest. To jesteśmy górą, no nie?
Wspiął się na stalową furtkę i przeskoczył na drugą stronę. Od tych milionów przypadków, kiedy ktoś tak jak Benny był zbyt leniwy, żeby otworzyć skobel, pręty wygięły się ku ziemi jak stare wieszaki. Nawierzchnia boiska pozostawiała wiele do życzenia. Pośrodku był jakiś kopczyk, a tu i ówdzie wałęsały się owce, które pośród płączycy szukały czegoś do jedzenia.
- O rany, Paudie. Nawet nie widać drugiej bramki. Wzięlibyście się w garść.
- Za ciężko miastowemu, co?
Głos dobiegł gdzieś znad ziemi. Benny opuścił wzrok. Patrzył na niego jakiś chochlik z zadartą głową. Stworzenie ponownie przemówiło.
- Mówiłam wam, chłopaki. Zero odwagi.
Benny natychmiast by zaprzeczył, gdyby nie to, że bał się jakiejś klątwy chochlików. Chochlik zdjął wełnianą czapkę i odgarnął włosy z oczu.
- Boże! - powiedział Benny.
- Co? - zapytał chochlik.
- No... nic - wymamrotał Benny.
Co miał powiedzieć? ,,Przepraszam, młoda damo, ale wziąłem cię za mitologiczne stworzenie?" Może Benny nie był Misterem Millenium, ale nie był też idiotą.
- No to jedziemy z tym koksem - rzekł chochlik, wywijając kijem do hokeja jak jakąś bronią kung fu.
- Jak dla mnie w dechę.
- Na pewno nie chcesz czmychnąć do domu po kask i ochraniacze?
- Gadaj tak dalej.
Benny po prostu wiedział, że ma koguta na czubku głowy.
- Bo co? Tutaj nie ma sędziego, chłopcze.
Benny przewrócił oczami, co, miał nadzieję, dobitnie wyrażało, że znoszenie bełkotu tej dziwnej dziewczyny wymagało od niego anielskiej cierpliwości.
- Paudie! Gramy czy nie?
Paudie zamachnął się kijem na krowi placek, który zaraz pofrunął na drugą stronę muru. Benny aż się skrzywił. Po tamtej stronie byli biwakowicze.
- No chyba.
Drużyny niezgrabnie uformowały szyki. Benny od razu ustawił się na pozycji wysuniętego napastnika. Jak nic będzie go krył jakiś dryblas, ale chłopak był do tego przyzwyczajony. W Wexfordzie grał w drużynie Szkoły Chrześcijańskich Braci. Paru młodzików w zespole miało co najmniej dwadzieścia cztery lata.
- Kto mnie kryje? - krzyknął do Paudiego, który zajęty był właśnie przepędzaniem z boiska wojowniczego barana.
- Ja - odezwał się jakiś głos.
Benny spojrzał w dół. To był chochlik.
- Ty?
- Coś nie tak, miastowy?
- Wszystko w porządku, wieśniaro. Tylko uważaj na głowę, żebym cię nie zdzielił kijem.
Dziewczyna gwizdnęła cicho.
- Na twoim miejscu darowałabym sobie groźby. On tego nie lubi.
- Kto taki? Król chochlików?
- Nie. On. - Wskazała głową krowi placek.
Benny podążył za jej wzrokiem. Krowi placek na niego warczał.
- To Konger. Nie cierpi miastowych.
Kundel był wielkości rondla i Benny miał wrażenie, że pies cały jest naładowany brązową elektrycz?
nością.
- A jak on niby rozpoznaje miastowych? Pewnie po zapachu mydła, co?
Benny nigdy nie wiedział, kiedy trzymać gębę na kłódkę. Pies chyba wyczuł jego wrogość, bo obrócił pysk w stronę chłopaka i zamknął jedno oko. Drugie było rozmyte i niebieskawe. Nie miało ani tęczówki, ani źrenicy.
Miejscowi zamarli.
- Oko!
- Konger patrzy na niego złym okiem.
Chochlik pokręcił głową i się przeżegnał.
- No ładnie - parsknął Benny. - Pies z piekła rodem. Weźcie się w garść, co?
Zauważył, że wszyscy się od niego odsuwają. Nikt nie chciał być za blisko, kiedy Konger zrealizuje swoją klątwę voodoo.
Benny, jak to Benny, nie czuł się przekonany.
- Dajcie spokój z tym straszeniem. Ja grałem na Croke Park.
Podszedł do nich Paudie. Na jego zwykle łagodnym czole malowało się lekkie poirytowanie.
- Masz, Babe. Trzymaj kundla na smyczy, póki nie zaczniemy grać.
Na Paudiego Konger nie popatrzył złym okiem. Nie był głupi.
Benny'ego uderzyły dwie rzeczy. Jego usta poszły w ruch, zanim rozum zdążył je zakneblować.
- Póki nie zaczniemy grać? To znaczy, że pies gra z nami?
Paudie wzruszył ramionami. I co z tego?
- No i Babe. Co to w ogóle za imię: ,,Babe"?
- Lepsze niż George i Bernard Shaw - odpalił drwiąco chochlik imieniem Babe.
Benny po raz stutysięczny poczuł niemą wściekłość na matkę i tego jej fioła na punkcie literatury. Kto to słyszał, żeby zrobić z syna połowę nazwiska dramatopisarza! Benny od lat usiłował obmyślić zemstę, ale do tej pory nic mu jeszcze nie przyszło do
głowy.
- No tak... - mruknął i zamilkł jak oferma.
Babe z powrotem naciągnęła wełnianą czapkę na burzę kręconych włosów. Zwycięstwo należało do niej.
Benny rzucił jej wściekłe spojrzenie. Była łagodna z imienia, ale na pewno nie z natury. Wygrałeś tę bitwę, Obi Wanie, ale wojna trwa.
Rozpoczął się mecz. Benny, naiwnie zakładając, że mają jakąś strategię, pozostał na swojej pozycji. Reszta zawodników rzuciła się na środek boiska, tworząc wijącą się masę rąk i nóg.
Babe chciała jak najszybciej dołączyć do kotłowaniny. Pstryknęła palcami na Kongera.
- Kryj miastowego - poleciła. - Wiesz, co masz robić.
I już jej nie było. Utonęła po szyję w gąszczu wiejskich ciał.
Pies zaskamlał cicho i zwrócił swoje krzywe spojrzenie na Benny'ego.
- Co ci się stało w oko, Konger? Zrobiłeś sobie krzywdę, pijąc z sedesu, co?
Konger zesztywniał i obnażył drobniutkie, ostre siekacze. To mogło znaczyć tylko jedno: gadaj dalej, mieszczuchu, zaraz spróbujemy, jak smakuje noga Wexfordczyka.
Kotłowanina ciał na boisku przypominała obrazki z komiksów. Benny spodziewał się, że lada chwila ponad tumanem kurzu zobaczy gwiazdki oraz napis BUM! w odblaskowych barwach. O dziwo z piłką wyłoniła się Babe. Wywijała kijem na wszystkie strony. Paudie upadł na ziemię, grzmotnięty w brodę. Miał szklane spojrzenie, jakby doznał wstrząsu mózgu. Ale w gruncie rzeczy Paudie zawsze miał takie spojrzenie.
Benny zmrużył oczy w słońcu. Pora wykorzystać dany od Boga talent. Chłopak odegrał całą akcję w myślach. Wejdzie, nie do końca przepisowo podetnie tę całą mądralińską Babe - nic bolesnego, wystarczy, że ją upokorzy przed wszystkimi - zgarnie piłkę i łatwo zdobędzie punkt. Albo gola, w zależności od tego, jak wysoko piłka poleci ponad stertą swetrów, które robiły za tymczasowe słupki. Nic trudnego dla młodego człowieka tak zdolnego jak on.
Pierwszy etap przebiegł zgodnie z planem. Benny skulił się i ruszył w kierunku kłębowiska wieśniaków. Babe wydostała się z tego młyna, kiedy on właśnie tam dotarł. Ich spojrzenia się spotkały. A właściwie to jego spojrzenie spotkało się z jej kędzierzawą grzywką. Benny wykrzywił się w możliwie najbardziej przekonującym przebiegłym uśmiechu. Dziewczyna ruszyła naprzód.
Doskonale. Dokładnie tak, jak przewidział.
Benny wystawił nogę, żeby podciąć dziewczynę. Tylko że dziewczyny nie było. Był tylko zwinięty w kulkę pies, żujący czubek jego trampka. Babe oszukała Benny'ego i znajdowała się już w połowie drogi na drugą stronę boiska. Chłopak nie wiedział, co było bardziej uwłaczające: że dziewczyna wystrychnęła go na dudka, czy że zarazi się wścieklizną od jej kundla. Piszcząc jak ząbkujące niemowlę, Benny usiłował zrzucić psa przy pomocy kija, ale udało mu się tylko grzmotnąć się parę razy po goleniach. Tymczasem Babe wbiła sliotar do pustej bramki.
Benny szybko wykombinował, jak sobie poradzić z Kongerem. Pies naciskał tylko wtedy, kiedy chłopak się ruszał. Wobec tego Benny był zmuszony stać nieruchomo na jednej nodze, póki Babe nie wróciła spod bramki. Przez ten czas zdążyło go otoczyć całe plemię chichoczących pod nosem miejscowych.
- Śmiejcie się dalej, wieśniaki - powiedział Benny przyjaznym tonem, na wypadek gdyby pies był czuły na tym punkcie. - Jak tylko się pozbędę tego kundla z nogi, lepiej zacznijcie pilnować bramki.
- Co tam, miastowy? Jakiś problem? - Jeśli chodzi o twarz Babe, widać było tylko włosy i uśmiech.
- Że niby ja mam problem? Nie, skąd. Wszystko w porządku, tylko że zaraz zabiję tego głupiego psa, jak mi go nie zabierzesz z nogi!
- Uważaj, Shaw. On wyczuwa strach.
- Strach! - zapiszczał Benny. - A kto tu się boi?
Czuł, jak ostry niczym igiełka ząb kole go w duży paluch. Siłą woli opanował łomot serca.
Babe westchnęła.
- No, chyba mogłabym uratować biednego mieszczucha przed wielkim, złym psiskiem. - Znowu pstryknęła palcami. - Konger! Zostaw.
Pies wypluł stopę Benny'ego, jakby śmierdziała gorzej niż beczka zepsutych ryb, co zresztą...
Benny spróbował poruszyć palcami, tak na wszelki wypadek. Wszystko w normie.
- Ten kundel ma szczęście, że go uspokoiłaś. Już miałem zamiar...
Konger zawarczał. Benny zamilkł.
Tymczasem Paudie zdążył się już podnieść z błota.
- Jeden zero. Benny, to twoja wina. Ty kryjesz Babe. Dobra, przygotować się do wznowienia gry.
Wszystko na nic. Benny stracił pazur. Nie dość, że musiał główkować, czy wypada powalić dziewczynę na ziemię, to w dodatku jeszcze ten pies warczał za każdym razem, kiedy sliotar znajdował się w pobliżu. Benny rzadko kiedy w ogóle dochodził do piłki. Było mu wstyd. Czuł się upokorzony. Gdyby był koniem wyścigowym, ktoś skróciłby jego męki.
Koniec meczu. Przeciwna drużyna wieśniaków wygrała sześcioma bramkami. Benny miał ochotę rzucić się z nabrzeża. Przy jego szczęściu akurat byłby odpływ. Próbował niezauważony umknąć do domu, ale Babe nie miała zamiaru do tego dopuścić.
- Ej, miastowy, idziesz do domu popłakać?
Benny wyszczerzył zęby w uśmiechu, żeby pokazać, jak bardzo jest niezdenerwowany.
Miejscowa się zaśmiała.
- Nie martw się, miastowy. W przyszłym tygodniu możesz zagrać z maluchami.
Oczywiście cała reszta wieśniaków uważała, że to strasznie zabawne. Co za różnica, która drużyna wygrała, skoro mieszczuch dostał w kuper.
- Jasne, jasne - odparł Benny z bolesną świadomością, że to fatalna riposta.
Walcząc z instynktem, który nakazywał czym prędzej pognać wprost do latarni morskiej, chłopak od niechcenia przeskoczył przez furtkę i powolnym krokiem pomaszerował dróżką nad brzegiem morza.
Benny Shaw uważał się zwykle za osobę obdarzoną ciętym językiem. Nie takim jak w sztukach Szekspira, ale raczej w stylu chłopaków, którzy przerzucają się wyzwiskami. Jednak tym razem gromada chichoczących pastuchów kompletnie wyprowadziła go z równowagi. Żeby sobie z nimi poradzić, Benny potrzebował pomocy zawodowca. Nadeszła pora porozmawiać z dziadkiem.
* * *
Paddy Shaw był jednym z dawnych, prawdziwych
marynarzy. Takich, którzy nie potrzebowali przyrządów, żeby stwierdzić, gdzie jest północ. Dzia Benny'ego żeglował przez ponad pół wieku, opłynął cały świat, był kapitanem dalekomorskiego trawlera, a także brał udział w szeregu półlegalnych przedsięwzięć, które cynicy nazwaliby pewnie przemytem. Życie na emeryturze spędzał jako latarnik na Skale Dugana.
Benny wdrapał się po kręconych schodach i wyszedł na żeliwną platformę. Jak zwykle widok odebrał mu mowę. Półwysep Dugana rozciągał się na północny zachód od Wexfordu i na południe od Rosslare. Co pięć sekund ogromna lampa wykonywała pełny obrót i rozświetlała noc.
Kapitan skręcał właśnie cieniutkiego papierosa z ostro pachnącym tytoniem z kapciucha. Według opowieści dziadka ten kapciuch zrobiono ze skalpu Australijczyka, który próbował go obrabować na Borneo. Niemądrze było zadzierać z Paddym Shawem. Miejscowa legenda głosiła, że pewnego kłusownika przeciągnął pod kilem. To prawda, że w zasadzie przeciągnął go pod pontonem, ale tylko dlatego, że akurat wtedy znajdował się w nim.
- Siemasz, Dzia.
- Bry, chłopcze.
Dzia zapalił zapałkę i osłonił ją dłońmi.
- Jak wieża, Kapitanie?
Paddy chrząknął.
- No tak, właściwie nie wiem. Lepiej spytaj o to komputer. Ja tu jestem tylko po to, żeby pilnować, czy wszystkie lampki świecą na zielono.
- Dzia?
- Hm?
- Dzia, taki mecz dzisiaj miałem.
- Czyżby?
- No. Z wieś... z miejscowymi.
Dzia zaśmiał się pod nosem. To był chrapliwy pomruk, pełen whisky i papierosów.
- Rozumiem. I dali ci szkołę, tak?
Benny pomachał palcem w bucie.
- Aha.
- Na pewno nie pierwszy raz ktoś ci przetrzepał skórę. Nie zaszkodzi ci stracić trochę tupetu.
Benny słuchał cierpliwie, bo świetnie wiedział, że zanim dorośli ci w czymkolwiek pomogą, zawsze muszą wygłosić kazanie.
- Dzia, tam była dziewczyna.
- Ha, wreszcie przechodzimy do sedna. Kłopoty z kobietami, co? Pamiętam, jak kiedyś na Madagaskarze przyuważyłem pewną hebanową piękność, która robiła pranie w rzece. Problem w tym, że starszyzna plemienia nie...
- To nic w tym rodzaju. Chodzi o to, że mnie ciągle ogrywała. Ona i ten jej głupi pies.
Dzia zarechotał.
- Poznałeś Babe i Kongera?
Benny z ponurą miną kiwnął głową.
- Babe Meara. Amazonka taka sama jak jej matka. Sprowadzili się tu z Hook Head zeszłej zimy. Nie zadzieraj z Mearami, Benny.
- Za późno.
Dzia wzruszył ramionami.
- W takim razie żyjesz na kredyt. Oni są jak Sycylijczycy. Nigdy nie zapominają.
- No ale co zrobić, jak dziewczyna próbuje ci zabrać piłkę? Przecież nie mogłem jej wywalić tak jak chłopaka.
Dzia nagle spoważniał.
- Chcesz dorwać Babe Mearę?
Benny kiwnął głową.
- Naprawdę chcesz ją dorwać?
Benny nie przestawał potakiwać.
- W takim razie musisz grać według jej zasad. Nie bierz zakładników. Ona wyśle kogoś z twojej drużyny do szpitala, to ty wyślesz kogoś z jej drużyny do kostnicy. Tak to się robi w Duncade i tak dorwiesz Babe Mearę.
Benny się skrzywił.
- Dzia?
- Tak, chłopcze?
- Ukradłeś tę kwestię z Nietykalnych, prawda? Sean Connery powiedział to do Kevina Costnera.
Dziadek nie wyglądał na skruszonego.
- Ukradłem? Jestem pewien, że ja pierwszy to powiedziałem. To ci goście z Hollywood musieli mi ją ukraść.
Dzia powiedział to z pełną powagą, więc Benny postanowił mu uwierzyć.
- No dobra. Nie brać zakładników.
- Właśnie tak. Chyba że chodzi o coś jeszcze poza hokejem.
Benny polizał dłoń i przygładził sztywnego od soli dziedzicznego koguta na czubku głowy.
- O co chodzi z tymi kobietami? Dlaczego one są takie zupełnie inne niż my? Na przykład taka Ma.
- Twoja matka to wspaniała kobieta.
Benny sam siebie zaskoczył, zgadzając się z tym stwierdzeniem.
- No, chyba tak. Ale cały ten teatr...
Paddy Shaw spoczął na skrzynce na ryby. Klepnięciem wskazał miejsce tuż obok. Benny usiadł.
Dziadek ściągnął dżinsowy kapelusz. Siwy kogut sterczał mu na czubku głowy niczym pionowy warkoczyk.
- Benny, dobrze sobie radzisz na boisku, ale nic nie wiesz o kobietach. Twoja matka to piękna, inteligentna, pełna wigoru dama, która nie da się wodzić za nos mojemu głupiemu synowi.
- Dzia!
- Oj, spokojnie... Ja mogę nazywać twojego Ta głupkiem, tak samo jak on może tak nazywać ciebie.
- No dobra. Ale ta poezja... to nie jest normalne.
- Benny, musisz zrozumieć. Twoja matka pochodzi z Wicklow, a konkretnie z Greystones.
- No i?
- Z Greystones bardzo blisko do Dublina. Czy mam ci wszystko tłumaczyć drukowanymi literami?
Benny pokręcił głową. Wszyscy wiedzieli, że dublińczycy są dziwni.
- Jesteśmy z różnych bajek - ciągnął Dzia. - Nie potrafimy zrozumieć, co twoja Ma wnosi do naszej rodziny. Możemy się tylko cieszyć, że to mamy.
Benny chyba nie był do końca przekonany.
- Byłbyś bardziej zadowolony z matki, która prasowałaby ci szorty, robiła obiad i w ogóle nie miała własnego życia?
Benny ze zdziwieniem stwierdził, że nie.
- Nie próbuj rozumieć miastowych, synu, ale jeśli tylko możesz, nigdy nie bierz od nich czeków.
- Dzięki. Branoc, Kapitanie.
Paddy Shaw zmierzwił wnukowi włosy.
- Branoc, Bosmanie.
Benny wyszedł z ciemności na kręcone schody i podążył do swojego pokoju.
Nie brać zakładników. Nie miał pewności, czy może wywrócić dziewczynę. Ale potem przypomniał sobie drwiący chichot Babe Meary i pomyślał, że może jakoś znajdzie siłę. A jeśli ten jej pies znowu wejdzie mu w drogę, pofrunie na drugą stronę żywopłotu jak latające krowie placki Paudiego.
Na sąsiedniej półce
-
[ książka ]Artemis FowlEoin Colfer
-
[ książka ]Fred - wymyślony przyjacielEoin Colfer
-
[ książka ]BratkiEoin Colfer
-
[ książka ]PRASK. Niechętny zabójcaEoin Colfer
-
[ książka ]100 okienek. Poznaję liczbyKit Elliot
-
[ książka ]100 okienek. Poznaję zwierzętaKit Elliot
-
[ książka ]Magiczne okulary kretaLuca de Leone, Paolo Mancini
-
[ książka ]Otwórz prezent! Zwierzęta, pojazdy, cuda świata i więcej!Luca de Leone, Paolo Mancini
-
[ książka, e-book ]Magiczne Drzewo. InwazjaAndrzej Maleszka
-
[ książka, audiobook, e-book ]Bohaterowie Magicznego Drzewa. StwórAndrzej Maleszka
-
[ książka, e-book ]Magiczne Drzewo. Czas robotówAndrzej Maleszka
-
[ książka ]Miasto Umarłych. Miejscy Szpiedzy, tom 4James Ponti
LINKI SPONSOROWANE